piątek, 12 października 2012

Vino cotto, jejku, co to?

A ku ku, wróciłem. Wizyta w la bella Italia tradycyjnie spowodowała u mnie sczernienie skóry (od słońca), dyskolorację zębów i górnej wargi (od łojenia czerwonego wina w nadmiarze) i przybranie na wadze dwa kilo (chyba wiadomo, dlaczego). Dodatkowo cierpię na dotkliwy szok termiczny oraz syndrom amotywacyjny.

Dzisiejszy wpis należy traktować jako zastępczy - zanim się rozkręcę i przestaniemy jeść benta z zamrażarki, jeszcze z tydzień upłynie. Tematy oczywiście są kompletnie niebentowe. Motywem przewodnim będzie flaszka na załączonym obrazku.



Nie mam zamiaru opisywać w szczegółach, jak to wylegiwałem się na leżaku, jakie książki czytałem i, przede wszystkim, czegóż to nie jadłem i w jakich ilościach, bo, primo, p.t. Czytelników niezawodnie to znudzi, secundo, p.t. Czytelnicy są na tyle inteligentni, że sobie mogą dośpiewać, co można jeść we Włoszech, tertio, przypuszczam, że p.t. Czytelników mało obchodzi, co ja czytam i jak się obijam, i mogliby dostać ataku tzw. kurwicy. Z powyższych względów zamieszczę tylko kilka informacji dla obieżyświatów, bo może gugiel je jakoś sensownie zindeksuje i komuś się przyda. Z miłą chęcią odpowiem na wszelkie pytania uszczegóławiające.

Byliśmy w regione Marche, konkretnie w miasteczku Ripatransone. Miasteczko jest ze wszech miar urocze, prawie jak z Monachomachii - "(...) Było trzy karczmy, bram cztery ułomki, / Klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki. (...)", przy czym karczm jest znacząco więcej, ułomek bramy zanotowałem jeden, takoż klasztor (z populacją pasjonistek, którą da się zliczyć na palcach jednej ręki), za to kościołów jest trzynaście i do tego z pięć muzeów. Po Ripa warto się pokręcić, przejść najwęższą uliczką we Włoszech (Robaczek - bądź co bądź mgr. inż. budownictwa - twierdzi, że nie kwalifikuje się nawet na prześwit między budynkami), obejrzeć piękny, osiemnastowieczny teatr (w mieście są dwa - drugi na wolnym powietrzu) i koniecznie kupić miodki w różnych smakach (najlepsze są truskawkowy i truflowy) w sklepie Maurizio Cardarelliego. Teren jest wybitnie rolniczy (głównie winorośl i oliwki) i trudny w uprawie (mało ziemi, dużo kamieni, w zasadzie wszystkie maszyny mają gąsienice - vide typowy traktor na nieostrej fotce pod spodem). Do morza jest rzut beretem, z najbliższych miejscowości najmniej oblężone plaże (w sezonie - we wrześniu pojawia się pół człowieka na godzinę) ma Cupra Marittima . Z fajnych rzeczy dostępnych samochodem polecam przepiękne groty Frasassi i niedalekie Ascoli Piceno. Ambitni mogą się też wybrać do Loreto, któregoś z najbliższych "dużych" miast (np. Ancona), można też zajrzeć do muzeum malakologicznego w Cupra Marittima (podobno największy na świecie zbiór muszli - po pół godzinie dostaje się ciężkiego oczopląsu od kolorów, ciapek, prążków itp., do tego afrykańskie maski z muszelkami i różne mniej lub bardziej kiczowate dzieła "sztuki" stworzone z wykorzystaniem muszli - często mocno współczesne, Made in Jakiś Bardzo Biedny Kraj w Azji). W niedalekim San Benedetto del Tronto można przespacerować się najdłuższą promenadą nad Adriatykiem. Na koniec warto nabyć lokalne wino w ilościach hurtowych w kantynie Colli Ripani - cenę ma zbliżoną do wody. Wino można też nabyć w mniejszych kantynach bezpośrednio u rolników. Bezpośrednio od rolników można też kupować oliwę - jest znakomita.

Bardzo ważna informacja, dotycząca całych Włoch: jeśli dają wam paragon w sklepie, to bierzcie i nie wyrzucajcie (przez jakiś czas) - Monti nieźle dał popalić różnym oszustom, a Guardia di Finanza* może za brak paragonu wlepić obłędny mandat i Wam i sprzedawcy. I nie jeździjcie po pijaku, bo zabierają za to auto - mienie użyte do przestępstwa ulega przepadkowi (łatwiej im dzięki temu gnębić Mafię). Jakoś we Włoszech się dało, panowie politycy rodzimi. A'propos jeżdżenia - Włosi nie używają kierunkowskazów (chyba, że chcą zmusić pojazd poprzedzający do opuszczenia lewego pasa na autostradzie) i nie uważają wymuszania pierwszeństwa za coś nagannego.

* Coś jak połączenie naszego UKS, ZAiKS i SC z domieszką cyberpolicji, tylko uzbrojone i wyposażone, jak DEA. Z resztą robią też to, co DEA.

Żeby dzisiejszy wpis nie był tak całkiem oderwany od jedzenia (w końcu to blog kulinarny), pozwolę sobie opisać proces produkcji mało znanego, lokalnego trunku - vino cotto, co dosłownie oznacza "wino gotowane". Żeby od razu postawić sprawę jasno: metod produkcji vino cotto jest tyle, co wytwórców - rozmawiałem z dwojgiem i nieco różnili się w zeznaniach, a krótki research guglem wskazał, że albo Naród nie wie o czym pisze, albo vino cotto może znaczyć coś zgoła innego w zależności od miejsca wytwarzania*. Jeśli za wyrocznię przyjąć włoską Wikipedię, to raczej to pierwsze.

* Ludzie piszą np. że jest zagęszczony, gotowany sok winogronowy, albo że nie ma alkoholu, albo że to koncentrat winogronowy, albo podobne rzeczy.

Na początku oczywiście mamy winogrona - nie pomnę nazwy odmiany na zdjęciu, ale w Marche uprawy wyglądają tak, że w zbocze góry powbijane są słupki, między słupkami porozciągane są druty, a na drutach pnie się winorośl  - zaznaczam to, bo jadąc przez Alpy zauważyłem winorośl rozpiętą na stojakach w kształcie litery Y. Uprawa winorośli to ciężka praca - krzaczki trzeba przycinać, bo inaczej zamienią się w dżunglę, chronić przed chorobami (co w przypadku upraw ekologicznych jest szczególnie trudne, bo winorośl jest wyjątkowo chorowita) i, co najważniejsze, zbierać owoce, co w sezonie (wrzesień) robi się od świtu do zmierzchu - w ogromnej większości ręcznie (mechaniczne zbieraczki niszczą krzaki i owoce i nie odróżniają zbyt dobrze gron dojrzałych od niedojrzałych, chorych itp.).


Gdy już zebraliśmy winne grona, możemy przecisnąć je przez praskę, aby uzyskać moszcz. Profesjonalna praska wygląda jak na obrazku poniżej - urządzenie ma jakieś dwa metry wysokości. Moszcz umieszcza się w wielkich, koniecznie miedzianych garach i gotuje na wolnym ogniu.


Żeby zapobiec przechodzeniu miedzi do wina* do gara wrzuca się kawał żelaza - gary na zdjęciu są pobielone, więc problem nie występuje. Wino gotuje się długo - czasem na czas (np. 2 dni), czasem na objętość (np. ma zostać połowa), zdejmując wytwarzającą się na wierzchu pianę (od czasu do czasu, albo "gdy ma powierzchnię większą od dłoni", zależy od wytwórcy). Niektórzy do gotującego się moszczu dodają różne owoce (np. jabłka, pigwy), co trochę zmienia smak.

* Chyba. Procedura produkcji vino cotto jest na tyle stara, że jej twórcy chyba mało przejmowali się metalami ciężkimi, a gusła z żelazem odprawiali raczej z powodów smakowych.


Ugotowane winciuncio pakuje się do kadzi widocznych na zdjęciu poniżej, gdzie fermentuje sobie przez 10-15 dni. Fermentacja jest spontaniczna (czytaj: drożdży się nie dodaje, same się biorą z powietrza), tak, jak przy produkcji np. lambicu i przypuszczam, że trunek jest nie do odtworzenia w innych częściach świata - z drugiej strony, przywozimy tamtejszym ekspatom kiszone ogórki z Polski, bo ichniejsze bakterie nijak nie chcą fermentować ichniejszych ogórów. Miałem podobnie, mieszkając w bloku - zakwas na żurek zawsze mi pleśniał. Inny mikroklimat ani chybi.


Po fermentacji wino ląduje w drewnianych beczkach, w których leżakuje co najmniej dwa lata, po czym trafia do butelek. Butelki mają korek wielorazowego użytku, bo vino cotto jest bardzo słodkie i nieźle wali w dekiel (14% alkoholu), więc pija się go niewiele. Można pomagać sobie, maczając w nim ciasteczka cantuccini, których moim zdaniem bez namaczania i tak zjeść się nie da (w każdym razie nie ryzykując przemodelowania zgryzu), bo są twarde, jak pięty bosonogiego pielgrzyma. Poza tym wino gotowane nadaje się znakomicie do (nomen omen) gotowania - wystarczy wziąć dowolny przepis, w którym występuje madera, marsala, porto lub podobny trunek i zastąpić go vino cotto.


Zdjęcia z produkcji pochodzą z gospodarstwa agroturystycznego przemiłej Pani Laury Frattini, producentki najlepszego vino cotto w Ripatransone.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz