środa, 12 września 2012

Suszona wołowina - beef jerky - tradycyjna i teriyaki

Dwa ogłoszenia parafialne na początek. Po pierwsze, w czwartek jadę na urlop (w końcu), więc co najmniej przez najbliższe dwa tygodnie nowych postów nie będzie. Po drugie, mam anginę ze wszystkimi bonusami (kapeć w gębie, odmowa przyjmowania pokarmu, niechęć do krycia, zagrzebywanie się w ściółce), więc dziś będzie krótko i mało treściwie.

Uwielbiam wszelakie suszki - pikantne bardziej, niż niepikantne, i mięsne bardziej, niż wegetariańskie. Przy każdej okazji proszę znajomych, wybierających się za wschodnią granicę o przywiezienie mi suszonych owoców morza w ilościach hurtowych. Sztokfisz mi niestraszny (choć cuchnie uryną i musi się bardzo długo moczyć, żeby dało się coś z nim zrobić*), a jak byłem mały, to lubiłem jeść suszone grzyby (żuć znaczy się). Lubię też suszoną wołowinę. Dawno, dawno temu, kiedy w Polsce nie była jeszcze dostępna (nie, żeby teraz było jakoś łatwo, ale da się wyklikać w miarę bezboleśnie), postanowiłem poczuć się jak starożytny Indianin i sam zrobić ten przysmak. I zrobiłem, a żeby poczuć się wyjątkowo indiańsko, zamiast zwykłej suszonej wołowiny wytworzyłem pemikan. Z braku dziczyzny mięso było wołowe, z braku bizoniego łoju był smalec, zamiast ichniejszych jagód były suszone europejskie**. W smaku to było nijakie takie, ale trzymało się (w lodówce) chyba ze trzy lata i faktycznie znakomicie zaspokajało głód podczas zimowych, górskich wypraw. Dopiero kilka lat później wypatrzyłem "prawdziwe" beef jerky w sklepie gdzieś w Niemczech - i choć je polubiłem, to cena była cośkolwiek niefajna (co wyjaśnia słabą dostępność w Polsce). Na szczęście można ją łatwo zmajstrować w domu, co też uczyniłem.

* Nie z powodu zapachu - ten w tajemniczy sposób znika - po prostu jest tak potwornie suchy.
** Trochę to przypominało zabieg, który regularnie wykonują miłośnicy kuchni egzotycznej z bloga Kuchnia Ireny i Andrzeja - zastępują składniki wymyślne swojskimi. Np. gulasz z antylopy - w składnikach pół kilo antylopy, a "my wzięliśmy karkówkę". Urocze. 

poniedziałek, 3 września 2012

Hoshi Sushi, Wrocław - recenzja

Nasze ostatnie sushi przed wakacjami - tym razem, dla odmiany, na kupon. Byliśmy z Robaczkiem w sobotę w porze nieco popołudniowej. Restauracja jest tuż obok Bunkra, można tam za darmo zaparkować (dla posiadaczy pojazdów z obniżonym zawieszeniem: ale nie da się tam zaparkować). Lokalik jest maleńki - ledwo osiemnaście miejsc siedzących - swoją drogą, wygląda na zrobiony z dwóch mikrosklepików. Wystrój jest przyjemny, w bambusy, szmatki (cudnie się to będzie brudzić) i latarenki, krzesła wyściełane przyjemną w dotyku ekoskórą. Mieliśmy drobne zastrzeżenia co do czystości bambusowych matek przy naszych nakryciach - są ładne, ale ich czyszczenie to mordęga, a spotkanie z przylepionym włosem nie jest czymś, na co ma się ochotę przed posiłkiem. Ładne naczynia z motywem roślinnym (czyszczenie jak wyżej) i nazwą restauracji.

Kupon podstępnie nie obejmował zestawów, więc zamówiliśmy hosomaki z shiitake i węgorzem, nigiri z tuńczykiem, łososiem i okoniem morskim, oraz uramaki z serkiem, krewetką i kurczakiem. Piliśmy sok aloesowy, w karcie są też herbaty. Alkoholu brak, deser jeden. Obsługa przemiła, bardzo przejęta rolą. W miarę sprawnie zjawiło się czekadełko, wakame (nuuuuda) z prażonym sezamem, trochę za mało dressingu - suchawe było. W czasie oczekiwania na obiad zdążyłem odwiedzić toaletę (czysto i schludnie) i popodziwiać widoki zza okna (ulica i biurowce - niezbyt może przyjemne, ale w  porze obiadowej, pardon, lunchu, zapewnia stały strumień głodnych mężczyzn w kraciastych koszulach z pensją dwie krajowe. Zdążyłem też dostać od Robaka po łapach za wydłubywanie resztek sezamu z miseczki po czekadełku - za długo mnie kusił. Oprócz nas w Hoshi było tylko dwoje klientów, a i tak na obiad czekaliśmy 40 minut. Obawiam się, że nawet mężczyźni w kraciastych koszulach nie wytrzymają tak długo, gadając o Skyrim na głodnego. Nie rozumiem panującej w suszarniach manii podawania wszystkiego na raz, zwłaszcza, jeśli nie jest się w stanie dostarczyć wszystkiego w sensownym czasie - można spokojnie stawiać przed gościem po jednej porcji, nie wywierając presji ani na kuchnię, ani na salę, a i gość będzie przeszczęśliwy. Tylko garów potem więcej trzeba myć. 

Nasz wyczekany obiad na załączonym obrazku - jak widać prezentacja opiera się wyłącznie na podanym jedzeniu, miła prostota. Ja nie jestem fanem zimnej tempury, ale na szczęście krewetka była ciepła, więc zjedliśmy ją od razu - zdecydowanie najlepszy element całego zestawu. Niestety, ryż był rozgotowany we wszystkich sushi. Nigiri są robione z foremki - ja sobie tak mogę robić w domu, ale w restauracji oczekuję, że "sushi formowane w dłoni" będzie "formowane w dłoni", a nie "formowane w dłoni foremką" (nota bene foremką niewielką). Rolki są pozwijane bardzo elegancko, aż zacząłem podejrzewać, że też są zwinięte maszynką (ale nie przyglądałem się dokładnie). Dostaliśmy "dupki" hosomaki - trochę dziwnie, bo przy tak porządnie zwiniętych rolkach, można było je obciąć bez bólu. Tuńczyk i łosoś były w miarę świeże, dobre kawałki, okoń, niestety, wyschnięty na wiór w lodówce. Uramaki z kurczakiem mało wyraziste, za to shiitake smakuje w sushi zaskakująco dobrze. Jadaliśmy już większe obiady, ale ten, z powodu rozgotowanego ryżu był wyjątkowo zapychający. Mężczyźni w kraciastych koszulach będą zadowoleni, pod warunkiem, że nie umrą wcześniej z głodu. 


Na deser zjedliśmy lody zielonoherbaciane, które były bardzo zielonoherbaciane. Rachunek wyniósł tradycyjne 200 PLN. Obawiam się, że do Hoshi prędko nie wrócimy, bo za tą cenę można zjeść lepiej gdzie indziej. Myślę, że lokal sobie poradzi, pod warunkiem, że popracują nad szybkością - niestety, jakość wystarczająca na korporacyjny szybki lunch nie wystarcza na weekendową randkę.

Dla porównania, nieco bardziej pozytywna (i zdecydowanie ładniej obfotografowana) recenzja na blogu JaponiaBliżej. Poprawili sezam w czekadełku, może resztę też poprawią. 

Strona restauracji do obejrzenia tu. Mają wieczory "jedz ile chcesz" w dobrej cenie w poniedziałki, ale zastanawiam się, co się wtedy dostaje do jedzenia (dostaw w weekendy raczej nie ma) i jak szybko (potencjalnie pełny lokal). W menu jest też bento box, ale dla bentoisty cena jest porażająca.