wtorek, 28 lutego 2012

Śmietnik warzywny słodko-kwaśny

Kusiło mnie, żeby nadać tej potrawie jakąś bardziej napuszoną nazwę typu "confit" albo "kinpira" (od biedy mieści się w definicji), ale nie oszukujmy się, Drodzy Państwo - dla części składników było to być (w garnku), albo nie być (czyli umożliwiłbym im kontynuowanie kariery poza moją kuchnią). Historia jest bardzo prosta: lepiliśmy w niedzielę z Robaczkiem kulki mięsne (tym razem cebulę wypociliśmy na maśle, w środku było też dużo szczypiorku i shiitake), a nalepiwszy ich łącznie 81, nabrałem ochoty na jakiś słodko-kwaśny dodatek. Za wypełniacz posłużyły nieco przechodzone marchewki, pieruszka i papryki, dorzuciłem też cebulę, pieczoną dynię zamrożoną na lepsze czasy użyłem jako dosładzacz, a łagodny ocet jabłkowy jako zakwaszacz. Wyszło nieźle, tzn. słodko-kwaśnie i warzywnie. Dokładny przepis poniżej.

Śmietnik warzywny-słodko kwaśny
Daje ok. 4 szklanki


  • 2 marchewki
  • 1 korzeń pietruszki
  • po jednej sporej czerwonej, białej i żółtej cebuli
  • 2 czerwone papryki
  • spora szczypta soli + do smaku
  • 3 Ł oleju
  • szklanka przecieru z pieczonej dyni
  • 3 Ł łagodnego octu jabłkowego (lub z cydru)
  1. Marchewki i pietruszkę obrać, pokroić w zapałki. Cebulę pokroić w cienkie półplasterki, paprykę w kostkę 1,5x1,5 cm.
  2. Olej rozgrzać w garnku z grubym dnem, wrzucić warzywa, posypać solą i zamieszać. 
  3. Gotować na małym ogniu ok. 30 minut, mieszając od czasu do czasu. 
  4. Dodać przecier z dyni i ocet, pogotować jeszcze chwilę. 
Sól pomaga warzywom oddać wodę, dzięki temu zajzajer robi się pod koniec dość gęsty. Wersja dla nie posiadających mrożonego przecieru z pieczonej dyni: wrzucić na rozgrzany olej (w tym przypadku lepsze byłoby masło) cebulę i powoli dusić na małym ogniu (nie przysmażać!). Cebula skarmelizuje - co prawda zrobi się brązowa, ale będzie słodziutka. 





środa, 22 lutego 2012

Sałatka z nashi i ogórka

Fascynują mnie powiązania między różnymi gatunkami roślin. Dziś dowiedziałem się, że gruszki, jabłka, czereśnie, róże, migdały i maliny należą do tej samej rodziny - różowatych. Czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć, jakież to podobieństwa morfologiczne występują między maliną, a  gruszką? Bo biolog ze mnie taki, jak z koziej rzyci rajzentasza. Dzisiaj będziemy robić, razem z Just Bento, sałatkę z gruszki chińskiej i ogórka (z rodziny dyniowatych - na końcu postu, w ramach tzw. ciekawostki zamieszczam zdjęcie półki z nasionami w smarkecie, dział "Dynie").

Gruszka chińska, znana w Polsce pod nazwą "nashi" (co po japońsku znaczy "gruszka") jest swobodnie dostępna w sklepach wielkopowierzchniowych w cenie za sztukę porównywalnej do ceny za kilogram gruszek europejskich. Każda jest pakowana osobno, bo jest bardzo soczysta i łatwo jest uszkodzić skórkę (jakoś nad równie soczystymi i delikatnymi gruszkami rodzimymi nikt się tak nie modli). Nie sprawdziłem, skąd jest sprowadzana (oprócz krajów azjatyckich hoduje się ją przemysłowo w Australii, a najbliżej - na Cyprze), o ile w ogóle jest sprowadzana* - są kultywary, które dają sobie radę w naszym surowym klimacie, więc może warto zasadzić kilka drzewek, pakować starannie każdy owoc i wciskać konsumentom z niezłą marżą**. Dyskusji na temat, która z guszek jest smaczniejsza nie podejmę - nashi są po prostu trochę inne - bardziej kwaskowe i orzeźwiające, ale także bardziej ziarnisty (spowodowane jest to większą od gruszek europiejskich zawartością komórek kammiennych - brachysklereidów; pewnie dlatego w literaturze nashi nazywane jest czasem sand pear - gruszką piaskową). W ramach napadów potrzeby luksusu można ją podać wraz z talerzem serów - nieźle się komponuje i ładnie wygląda, bo nie brązowieje pod wpływem powietrza. Utracjusze mogą też zmiksować sobie nashi na papkę i zmieszać z szampanem, podobno dobre.

* Raczej jest - obejrzałem sobie obrazki na stronie rządu Nowej Południowej Walii, kolor i faktura skórki nijak się ma do wytrzymującej niskie temperatury odmiany Chojuro. W teskaczu kupiłem chyba kultywar Shinseiki, który polskiej zimy (nawet tak niewydarzonej, jak tegoroczna) chyba nie wytrzyma. 
** Ten skądinąd genialny pomysł na biznes udostępniam osobom zainteresowanym wykorzystaniem go w celach zarobkowych na licencji nashiware. Jako opłatę licencyjną należy przysyłać mi dwa wiadra nashi rocznie - zrobię z nich chutney, konfiturę nashiową i nashiówkę. 


Sałatka z nashi i ogórka
Daje dwie porcje sałatkowe


  • 1 gruszka chińska
  • 1 ogórek szklarniowy długości ok. 30 cm lub 2 mniejsze
  • 6 Ł octu ryżowego
  • 1/3 ł płatków chili lub shichimi togarashi do smaku
  • dwie szczypty soli (w oryginale jest łyżeczka, ale dla nas to za dużo)
  • 1/2 Ł jasnego sosu sojowego
  • 1 Ł cukru
  1. Nashi obrać, poćwiartować, usunąć gniazda nasienne i pokroić w cienkie plasterki. 
  2. Ogórka przeciąć wzdłuż na pół, usunąć pestki, pokroić w plasterki ok. 3/4 cm grubości. 
  3. Zmieszać ogórka z nashi, posypać szczyptą soli, wymieszać i odstawić.
  4. Zmieszać ocet, szczyptę soli, sos sojowy, cukier i ew. płatki chili. Dodać do mieszaniny nashi z ogórkiem i dokładnie wymieszać. Odstawić na co najmniej godzinę do lodówki (lepiej na noc).
Rzekomo wytrzymuje w lodówce tydzień, ale nie dane mi było sprawdzić, bo zjedliśmy na drugi dzień. Chyba bardziej nadaję się na lato, niż na zimę, bo jest bardzo lekka i orzeźwiająca.

Uwagi do wykonania:
ad. 2 W oryginale ogórek nie jest obrany, ale ja nie lubię cierpkiego smaku skórki ogórków szklarniowych. Z lenistwa nie kroiłem ogórka wzdłuż na ćwiartki. 
ad. 3 W oryginale pół łyżeczki.
ad. 4 Robaczek nie lubi ostrego, więc ja chili nie dawałem, ale swoją porcję posypałem shichimi togarashi, co widać na załączonym powyżej obrazku. 

Na koniec obiecane dynie. Uwagę przyciąga zwłaszcza cukinia, która nie dość, że jest dynią, to jeszcze na dodatek jest kabaczkiem. Ale o tym kiedy indziej.


środa, 15 lutego 2012

Jaja na bento VI - słodki omlet rybny datemaki

Muszę pilnować numeracji, bo już mamy więcej części Jaj na bento, niż Rambo, a dziś zrównujemy się z Rockym. Bonda pewnie nie zawstydzę, ale jeszcze kilka przepisów mam w zanadrzu. Dziś tradycyjny japoński przysmak noworoczny - datemaki. Przepisów nań w jest w sieci mnóstwo - na zdjęciu jest  ten, z Shizuoka Gourmet (bardzo fajny blog - francuskojęzyczny autor wydaje się nie robić nic innego poza jedzeniem i blogowaniem o jedzeniu i sake), ale postaram się podać wszystkie warianty możliwe do zrobienia w Polsce (hanpen, coś w rodzaju ciastka surimi w Polsce jest nie do dostania i nie do wykonania).

Datemaki
Daje dwie porcje

  • 4-7 jaj
  • 100g ryby (filet), surimi lub krewetek
  • 45-125 ml dashi (japoński bulion; kiedyś podam przepis - na razie można zrobić z torebki lub użyć zwykłego, polskiego, patriotycznego bulionu z warzyw, kuraka lub ryby)
  • 1-2 ł sosu sojowego
  • 2-6 Ł cukru
  • 2-3 Ł mirinu
  • opcjonalnie po 1 Ł drobno posiekanej marchewki, grzybów shiitake i pietruszki (w oryginale jest mistsuba, taka dzika pietruszka)
  1. Zblendować wszystkie składniki na gładko. Odczekać kilka minut.
  2. Blaszkę do pieczenia o wymiarach ok. 20x30 cm wyłożyć papierem i wlać masę.
  3. Piec w 180-200 st. C do lekkiego zbrązowienia (ok. 15-20 minut - na zdjęciu poniżej nieco przegiąłem).
  4. Po wyjęciu z piekarnika przełożyć na bambusową matkę (taką do zwijania sushi maki), zawinąć i spiąć gumkami do ostudzenia.
Omlet potrafi nieco spuchnąć podczas pieczenia, ale po wyjęciu szybko opada. Wygląda cudnie:





Jakoś robiąc go skupiłem się na tym, że jest ładny i rybny, a nie na tym, że jest SŁODKI. Słodko-rybny jakoś słabo mi się komponuje w głowie, ale omlecik był bardzo smaczny - dla mnie nieco za słodki, więc radzę użyć mniej cukru (lub wcale i słodzić tylko mirinem). Wyrób na zdjęciu jest bez warzyw (robią się od nich małe kropeczki). Można nie zwijać i użyć do sushi, jak na obrazku w cytowanym blogu.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Sushi Naka Naka Wrocław - recenzja

Byliśmy z Robaczkiem w zeszłą sobotę w ramach jakiegoś kuponu. Strona lokalu: www.nakanaka.pl.

Co mi się podobało:

  • wnętrze - czysto, minimalistycznie; trochę ciasnawo pod oknami, ale goście nie siedzą sobie na karku;
  • ładna zastawa, szczególnie urokliwe naczynia do herbaty;
  • czyste, nieprzeładowane karty, osobna karta herbat;
  • czekadełko w postaci sałatki z wakame (ostatnio standard w suszarniach, ale odnotowuję z przyjemnością);
  • miła, uśmiechnięta obsługa; 
  • czysta toaleta; 
  • ryż w idealnej temperaturze, duży wybór dodatków, świeżo i smacznie;
  • niskosodowy sos sojowy (obok tradycyjnego);
  • cukierki na pożegnanie;

Co mi się nie podobało:

  • nadużywanie sezamu - prawie wszystko było nim posypane;
  • niektóre rolki się rozłaziły;
  • w niektórych rolkach było za dużo wasabi;
  • herbata sencha zalana zdecydowanie za gorącą wodą i nie ma co zrobić z torebką, jak już się zaparzy; 
  • Robaczek uważa, że to granda, jeśli w suszarni nie ma dorayaki (w Polsce jeszcze nie byliśmy w takiej, w której by były); desery są jak najbardziej polskie (szarlotka i coś tam jeszcze).

Podsumowując - było miło i pewnie wrócimy. 

Ceny moim zdaniem standardowe. 


Z cyklu "ciekawostki": obok (jakieś 10 metrów) jest druga knajpa z azjatyckim jedzeniem (m.in. też sushi), okupowana przez Koreańczyków*. Zgaduję, że to wredni kapitaliści, którzy w pobliskich zakładach LG przejmują wytworzoną przez polską klasę robotniczą wartość dodaną. Skoro tam siedzą, to pewnie karmią w sposób zbliżony do autentycznego, więc pewnie się tam wybierzemy któregoś dnia.

* Posiadam cenną towarzysko umiejętność rozróżniania Koreańczyków, Chińczyków i Japończyków. Nie odróżniam Koreańczyków północnych od południowych, ale to nic nie szkodzi, bo KOREA JEST JEDNA! Znajomość tego faktu również jest cenna towarzysko. 

czwartek, 9 lutego 2012

Biała kapusta smażona z balsamico i suszoną żurawiną

Bardzo przepraszam pt. Czytelników za długie milczenie - po pierwsze odwiedzałem Bratnią Lokację w ramach delegacji z Zakładu Pracy (nie ma bento - nie ma wpisów; poza tym w Bratniej Lokacji nie mam prywatnego Internetu), po drugie na skutek awansu poziomego w dół zostałem przytłoczony obowiązkami, co odbija się negatywnie na ilości wolnego czasu. Po trzecie, starałem się zrobić porządne studium do wywodu poniżej i utonąłem.

W tytule powinienem jeszcze dopisać "z czosnkiem i solą" i byłby cały przepis. Kolejna fantastyczna potrawa z Just Bento. Gdyby nie skutki uboczne wcinania kapusty, jadłbym ją codziennie. O owych skutkach (w uproszczeniu oligosacharydy + flora jelitowa = flatulencja) trochę niżej, żeby nie zniesmaczać.


Biała kapusta smażona z balsamico i suszoną żurawiną
Daje dwie porcje po półtorej szklanki

  • 3 szklanki poszatkowanej białej kapusty
  • 2 duże ząbki czosnku, obrane i posiekane w cienkie plasterki 
  • 2 Ł suszonej żurawiny
  • 1-2 Ł octu balsamicznego
  • 1 Ł oleju do smażenia
  • sól i czarny pieprz do smaku
  1. Na dużej patelni lub (lepiej) w woku rozgrzać olej, wrzucić czosnek i smażyć, aż lekko zbrązowieje. Czosnek wyłowić i odłożyć na później. 
  2. Na ten sam olej wrzucić lekko posoloną kapustę i smażyć, mieszając energicznie przez kilka (4-5) minut, aż będzie nieco miękka, lecz wciąż chrupka.
  3. Dodać żurawinę, balsamico, zachowany czosnek, doprawić do smaku. 
Uwagi do wykonania:
ad. 1 Czosnek znosi bardzo słabo wysoką temperaturę, brązowieje, robi się gorzki i paskudny w smaku. W tym kroku chodzi o to, żeby naczosnczyć tłuszcz, a nie zepsuć samego czosnku. W oryginalnym przepisie jest oliwa z oliwek - trzeba użyć rafinowanej, bo inna nie nadaje się do takiego wysokotemperaturowego smażenia. Ja to robię na oleju z ryżu i w woku - dobrze się miesza i podrzuca.


Na załączonym obrazku wok z Ikei. Polecam używającym go (tak, jak ja) z rzadka. Jest badziewny, ale tani. Po paru latach wyrzuca się bez żalu i kupuje nowy.
ad. 2 Kapusta może być młoda, potrawa będzie wtedy słodsza. Mieszamy, podrzucamy lub jedno i drugie, w zależności od posiadanego sprzętu i umiejętności. 
ad. 3 Można chwilę jeszcze posmażyć, ale bez przesady. Balsamico nadaje przyjemny, kwaskowy smak (można dodać więcej, jeśli ktoś lubi) i brązowawy kolor. Pewnie można zastąpić żurawinę rodzynkami, ale nie próbowałem

Potrawa jest pyszna na zimno i na gorąco, a wygląda i smakuje na tyle nieazjatycko, że można ją podać do rodzinnego obiadu w niedzielę (oczywiście, jeśli dopuszczamy słodkawą kapustę na niedzielny obiad).



Jedzenie kapusty i jej odmian (np. kalafiora, brokułów, czy kalarepy*), a w ogólności warzyw kapustowatych i bobowatych (znaczy się fasolek wszelakich) wymaga zapłacenia okrutnej ceny. Jest nią flatulencja, czyli mówiąc kolokwialnie puszczanie bąków. Rzekomo istnieją na świecie kultury, w których publiczne uwalnianie gazów jelitowych przez odbyt nie jest niczym wstydliwym czy zdrożnym, ale nie udało mi się jednoznacznie potwierdzić, czy to prawda i które to**. Faktem jest, że piardy śmierdzą - co prawda w większości składają się z gazów bezzapachowych, ale perfumy też składają się głównie z alkoholu, a dodatki czynią różnicę***. Wraża propaganda wegetariańska do dziś dnia twierdzi, że dodatki te powstają w procesie trawienia mięsa****, ale chyba nigdy nie miała bliższej przyjemności z krowim plackiem. Fetor kreuje potrzebę pozbycia się go. Na szczęście zjawisko zostało dogłębnie zbadane. 

* Sic! Też się zdziwiłem, że kalafior to kapusta.
** To, że w japońskiej telewizji był konkurs pierdzenia nie uprawnia moim zdaniem do wysnucia wniosku, że Japończycy przechodzą nad publicznym prukaniem do porządku dziennego. W japońskiej telewizji są różniaste rzeczy, od których włos się jeży. Takoż traktuję jednostkowe relacje dotyczące puszczających bąki w restauracji Chińczyków, tudzież podobne przypadki innych nacji. Aż tak bardzo mnie to nie interesuje, żeby nabywać literaturę fachową na ten temat.
*** Nota bene część związków, które w wysokich stężeniach mają odór bąka, w niskich pachną kwiatami. Daje to podstawy to twierdzenia, że jest coś na rzeczy w micie, jakoby gazy puszczane przez prawdziwe damy roztaczały przyjemną woń.
**** Faktycznie, część z nich (skatol i indol) kwalifikują się do tej grupy, ale różne związki siarki już nie. A taki np. siarczek dimetylu pachnie/śmierdzi kapustą, więc ani chybi to kapusta jest winna.

Przyczyny nadmiernego wydalania gazów są różnorakie, ale mam zamiar pisać tylko o jednej - jedzeniu. Zwykle odpowiedzialne są warzywa bogate w pewne typy oligosacharydów (taka wielce napuszona nazwa na szczególny rodzaj węglowodanów - nie będę się wdawał w szczegóły*). W każdym razie człowiek ich nie trawi, bo nie ma odpowiednich enzymów - ale jest ktoś, kto ma. Tym ktosiem są bakterie żyjące sobie w naszych przewodach pokarmowych. Nawet nie będę próbował przybliżyć wielce skomplikowanego mechanizmu, który siedzi w ludzkim brzuchu. Umówmy się tak: wrzucamy fasolkę, krasnoludek przerabia ją na metan i dodatki zapachowe. Jedno i drugie w znacznych ilościach.

* Bo, jak w każdej dziedzinie wiedzy, w chemii panuje podjazdowa wojna nazewnicza, podczas której Wielcy Naukowcy spierają się, czy to wiązanie glikozydowe czyni polisacharyd, czy może również musi się powtarzać zawsze ten sam monomer, albo czy inulina jest jeszcze oligosacharydem, czy może już polisacharydem, przeca ma znacznie większy stopień polimeryzacji. I od kiedy zaczyna się "znacznie większy" i "dużo". Bardzo fajnie to wygląda, jak komisja zaczyna się między sobą kłócić o takie rzeczy podczas czyjegoś egzaminu dyplomowego. Albo przy obronie doktoratu.

Tematem zainteresowałem się nieco z przymusu. Jak u każdego Prawdziwego Polskiego Mężczyzny po ślubie wystąpiło u mnie zmisienie, co spowodowało nieśmiałe protesty Robaczka, że niby w ulotce reklamowej prezentowałem się lepiej. Że akurat byłem w trakcie lektury 4-hour body*, postanowiłem spróbować z opisywaną tam dietą slow-carb, bo machać dużo ciężkimi, metalowymi przedmiotami (jak to robiłem za kawalerskich czasów) nie miałem czasu. O samej diecie, jej zadach i waletach może jeszcze kiedyś napiszę, w każdym razie jest w niej dużo produktów piardopędnych. Reakcje Robaczka na skutki diety wahały się od zdegustowania ("FUUU! ŚMIERDZIUCH!") do postaw błagalnych ("misiu, proszę, skończ z tą dietą, ja już nie mogę, buuu"). Ponieważ generalnie jestem raczej zadowolony z efektów**, postanowiłem zgłębić temat inhibicji flatulencji. Zgłębianie prowadziłem dwutorowo - tradycyjnie czytając porady doktora Gugla i artykuły naukawe oraz wykonując eksperymenty (na sobie). Eksperymenty były proste - jadłem potrawy wywołujące flatulencję stosując różne obrzędy opisane poniżej i kontrolnie nie stosując. Oto wyniki.

* Mam wrażenie, że widziałem gdzieś po polsku, ale nie pomnę gdzie i pod jakim tytułem. Polecam bardzo ostrożnie. Autor, Tim Ferris, jest niezłym data-cruncherem, ale jego cudowne recepty na wszystko po głębszej analizie (zajrzeniu do literatury niewymienionej w spisie literatury) wzbudzają wiele wątpliwości. Wpisuje się w popularny w USA nurt literatury samopomocowej dla tych, którzy chcą osiągać różne rzeczy jak najmniejszym kosztem (opus magnum tego pana to "Czterogodzinny tydzień pracy").
** Schudłem 4 kg w miesiąc, bez wysiłku, tzn. bez głodu, specjalnych wyrzeczeń i machania żelastwem. Zapinam teraz pasek na czwartą dziurkę i obrączka mi spada.

Moczenie

Może mało uniwersalne, bo dotyczy tylko bobowatych, ale ważne, jeśli w bento zastąpi się nimi ryż. Ferris w swojej książce twierdzi, że fasolka nie stanowi problemu, bo wystarczy ją namoczyć, żeby rozbić złe węglowodany. Jakoś specjalnie nie wgłębiałem się w naukowe podstawy tej tezy (moja znajomość chemii jest dość ograniczona), chociaż samoistna hydroliza oligosacharydów wydaje mi się nieco naciągana. Taka np. rafinoza i stachjoza, występujące obficie w fasolce nijak nie chcą hydrolizować bez obecności odpowiedniego enzymu. Ponieważ eksperyment jest stosunkowo trudny do przeprowadzenia - z trzech podstawowych metod przygotowywania suchej fasoli do gotowania długotrwałe moczenie uważam za jedyną słuszną* - moje obserwacje nie mają żadnej wartości naukowej (brak weryfikacji, czy bez moczenia jest gorzej). Mają za to praktyczną - to nie działa. Tak samo, jak nie działa dokładne przepłukiwanie fasoli z puszki. Gusła i zabobon, Drodzy Państwo. Może coś tam hydrolizuje, ale nie to, co trzeba i specjalnego wpływu na soczystość piardów nie stwierdzam.

* Moczenie lub jego brak znacząco wpływa na teksturę fasolki. Brak moczenia wpływa znacząco negatywnie.

Węgiel

O węglu aktywnym, zwanym też aktywowanym wspominam z kronikarskiego obowiązku, bo sam nie próbowałem. Prawdopodobnie działa - węgiel jest znakomitym adsorbentem i często stosuje się go przed badaniami diagnostycznymi (np. w poszukiwaniu kamieni nerkowych) by obniżyć zawartość gazów w przewodzie pokarmowym. Jest nietoksyczny i nie za bardzo da się go przedawkować. Nie testowałem, bo jest bardzo niepraktyczny - trzeba go łykać (przed jedzeniem) sporo, brudzi łapki i barwi kał na czarno. No i adsorbuje na ślepo, więc przypuszczam, że również różne pożyteczne substancje - regularne stosowanie może się okazać niekorzystne dla organizmu. W ramach ciekawostki: można zrobić węglowe ciasteczka (przepis po angielsku tu) i podać je gościom do piardopędnego obiadu - produkt takowy był rzekomo popularny w Anglii w XIX wieku. Ewentualnie można spróbować dać ciasteczko psu - wieść gminna niesie, że będzie mu mniej śmierdzieć z pyska.

Właściwa flora jelitowa

Trudo powiedzieć, co to znaczy "właściwa" - problem jest tej samej klasy, co określenie, cóż to takiego "zbilansowana" dieta. Swoją drogą ciekawe, że nazywa się to "florą", skoro to głównie bakterie, czyli hyba fauna*. Rozliczni kulturyści przekonują na branżowych forach, że picie jogurtu redukuje wydzielanie gazów spowodowane zjadaniem odżywek białkowych (pełnych oligosacharydów) - nie sprawdzałem (odżywek), ale brzmi sensownie. Rzekomo bakterie Lactobacillus acidophilus pomagają w redukcji wydzielania gazów - testowałem to jedząc fasolkę z jogurtem lub kefirem. Efekt jest słaby (przy kefirze słabszy - rzeczone bakterie tworzą w nim jakiś upiornie skomplikowany symbiont) - picie jogurtu jest na ogół korzystne dla zdrowia, ale w kwestii puszczania bąków cudów spodziewać się nie należy.

* Z drugiej strony prebiotyki i probiotyki nazywają się, jak się nazywają, a nie prefloryki i profloryki. Boleję nad brakiem logiki w językach naturalnych - mój ulubiony przykład to "deszczyk" i "nieboszczyk". Niektóre słowa nie znaczą, niestety, tego, co powinny.

α-galaktozydaza

Amerykanie, w przeciwieństwie do Polaków, lubią meksykańskie jedzenie*. Co więcej, dostrzegają problem zasmradzania środowiska. Metodę mają po amerykańsku prostą i skuteczną: skoro człowiek nie ma enzymu odpowiedzialnego za trawienie tych wrednych oligosacharydów, to dostarczmy mu go z jedzeniem. Drogą kupna na ibeju wszedłem w posiadanie amierykańskiego specyfiku pod nazwą Beano, którego głównym (i chyba jednym) składnikiem jest alfa-galaktozydaza wyekstrahowana z jakiegoś grzyba. Łyka się toto przed spożyciem problematycznego posiłku. Działa nieźle - bąki są mniej zawiesiste i częstotliwość ich generowania zdecydowanie spada. Problemem jest po pierwsze dostępność (trzeba ciągnąć ze Stanów - nie ma europejskiego odpowiednika, co jest o tyle ciekawe, że właścicielem marki i patentu jest firma brytyjska - GSK; trzeba zamawiać pojedyncze opakowania, bo inaczej mili panowie celnicy mogą nie uwierzyć, że to prezent), po drugie cena (wychodzi mniej więcej 3 złote za posiłek). Wynalazek fajny, ale słabo stosowalny - proszę potraktować go jako ciekawostkę ("University of Gas" na stronie produktu jest rozbrajające).

* Wejście sieci Taco Bell na rynek polski jest wymieniane jednym tchem obok eBaya, AOL i chipsów Pringles, kiedy mówi się o najbardziej skaszanionych otwarciach. Jakoś nikt nie sprawdził wcześniej, że statystyczni Polacy nie za bardzo lubią ostro, fasolowo i meksykańsko.

Simetikon

Wynalazek z zupełnie innej beczki. Jest to ni mniej, ni więcej środek przeciw spienianiu - coś w stylu dekoktów dodawanych do odkurzaczy piorących. Simetikon zmniejsza napięcie powierzchniowe pęcherzyków gazu w jelitach, przez co rzekomo gaz łatwiej się wchłania przez ścianki jelita. Jest kompletnie obojętny dla organizmu, przelatując przezeń w stanie niezmienionym (moja Mama od lat łyka Espumisan jak cukierki i jeszcze żyje, co jest niezbitym dowodem na nieszkodliwość tegoż). Na rynku jest kilka preparatów zawierających simetikon (najbardziej rozczuliła mnie nazwa Ulgix - brzmi jak imię Galla z komiksu), reklamowanych jako środki na wzdęcia. Może na to pomaga, bo nie stwierdziłem różnicy w interesującej mnie kwestii między łykaniem, a niełykaniem. Na pewno jednak warto mieć zapasik w domu - należy podać w przypadku, gdy któryś z domowników napije się płynu do naczyń - na pewno będzie mniej się pienić. Wpływ na wścieknięte psy jest mi nieznany.

Przyprawy wiatropędne

"Środek wiatropędny" to tłumaczenie angielskiego słówka "carminative" - trochę mnie to zdziwiło. Zawsze mi się wydawało, że jeśli coś jest "-pędne", to ułatwia generowanie zjawisk występujących jako przedrostek (przykład: żłopanie* gorzały w nadmiarze jest pawiopędne), a tu dupa - okazuje się, że "wiatropędny" oznacza "zapobiegający formowaniu się gazów w przewodzie pokarmowym lub ułatwiający ich wydalanie". Dwa w jednym, niekoniecznie podobne - jak żona i teściowa. W każdym razie już Starożytni Indianie** zauważyli, że dodatek komosy piżmowej*** w fasolce zmniejsza napad gazów po jej zjedzeniu. Na podobny pomysł wpadli widać Czesi, bo kapustę podają nieodmiennie z kminkiem. Przypraw o podobnym działaniu jest mnóstwo (proszę sobie zguglać), siła działania jest różna (kminek jest całkiem niezły, ale nie do wszystkiego pasuje, a Robaczek nie przepada), a moje eksperymenty dały niepewne wyniki (za dużo zmiennych). Mogę tylko stwierdzić, że gotowanie glonów kombu razem z fasolą, co polecają różni internauci, nie daje żadnych zauważalnych efektów.

* Chociaż żłopanie to może nie - przy żłopaniu dużo się wylewa, bo przepływ jest turbulentny. Przy chlaniu jest zdaje się laminarny, więc więcej się wypija. Niech się jakiś mechanik od płynów wypowie.
** Rdzenni mieszkańcy Meksyku
*** Roślina znana szerzej (nie w Polsce) pod nazwą epazote. U nas rośnie, ale nie do kupienia - można spróbować ściągnąć z niemieckiego ibeja (w formie herbatki).  

Podsumowując: metody dobrej nie znalazłem. Trochę mi smutno, bo bardzo się napracowałem. Jeśli jeszcze kiedykolwiek będę miał napad badawczości, wyniki będę umieszczał w odcinkach. Chciałbym serdecznie podziękować mojej alma mater za bałagan (dzięki któremu nadal mam dostęp do baz artykułów naukowych), Robaczkowi za wytrwałość (w obliczu ciągłego zanieczyszczania przeze mnie powietrza), a pt. Czytelnikom za cierpliwość (wiem, że długie).