Proszę traktować niniejszą recenzję jako deltę w stosunku do poprzedniej. Na kilka rzeczy zwróciłem szczególną uwagę z powodu ostro krytycznych komentarzy anonimowej Czytelniczki pod poprzednią recenzją.
Co mi się podobało:
- cudowny zapach ryżu i zaprawy do sushi, uderzający przy wejściu; ewidentnie robią go na miejscu
- poprawiła się ilość wasabi w hosomaki - było, tyle, ile lubię, na granicy detekcji moim zmysłem smaku*;
- takoż sezam był tym razem użyty z umiarem; mam wrażenie, że poprzednim razem było dwóch sushi masterów, a dziś widziałem tylko jednego - może to dlatego jedzenie się poprawiło
- inne czekadełko, niż poprzednio - sunomono z niezidentyfikowanego glona, z kapką oleju sezamowego, świeżo posypane czymś w rodzaju shichimi togarashi (zgaduję, że świeżo, bo sezam nie zdążył rozmięknąć);
- dostaliśmy oshibori - mokre ręczniczki do wytarcia rąk;
- nie zwróciłem na to uwagi poprzenio, ale przy dwuosobowych stolikach jest mnóstwo miejsca na nogi (jestem bardzo wysoki).
* Coś jak z dodawaniem gałki muszkatołowej - jeśli możesz ją wyczuć w potrawie, to znaczy, że jest jej za dużo, a jeśli nie ma jej w ogóle, to nie wiesz, że czegoś brakuje.
Co mi się podobało trochę mniej:
- ryż tym razem był minimalnie zimniejszy, niż moim zdaniem powinien;
- dekoracja jedzenia - jakoś sushi słabo mi się kojarzy z kiwi i pestkami granatu;
- podane w charakterze dodatku/dekoracji kiełki były nieco podeschnięte;
- na naszym stole było parę okruszków po ciasteczkach z wróżbą (swoją drogą dawałbym je na końcu z rachunkiem, a nie prawie na dzień dobry - z czekadełkiem);
- lecąca w lokalu płyta (spokojna i nieupierdliwa) była trochę za krótka (była puszczona w kółko i po ok. godzinie utwory zaczęły się powtarzać);
- na stolikach pojawiły się realistycznie wykonane lalki w tradycyjnych strojach japońskich - moim zdaniem nieco kiczowate, na dodatek nasza miała wyraźnie przykurzoną podstawkę.
Co mi się nie podobało:
- na skraju stolika, na wysokości mojego lewego łokcia była lepka plama - musiałem pilnować, żeby się nie przylepić;
- nadal nie ma co zrobić z torebką po parzeniu herbaty (herbata jest sypana do papierowego woreczka - poradziliśmy sobie, odkładając ją na talerz po czekadełku).
Herbata nam poumierała w filiżankach (zwłaszcza Robaczka - aromatyzowana, ja piłem jakiś Cejlon), ale może te typy tak mają, że trzeba je pić gorące. W toalecie tym razem nie byłem.
Co do ryb, bo zgaduję, że głównie do nich piła wspomniana niezadowolona Czytelniczka, pisząc "jak można przygotować sushi z mrożonych produktów?". Otóż można - wiele suszarni z definicji kupuje mrożone ryby, bo boją się pasożytów (pisałem już kiedyś o tym przy okazji gravlaxa). Ja nie jestem fanem mrożonek (ryby robią się mokre i ciapowate) - w przypadku Naka Naka ewidentnie mrożona była ryba maślana* - wilgotna i z nieprzyjemną teksturą. O krewetkach nie wspominam, bo taki już nasz pieski los, że krewetki w naszym kraju nie rosną, więc sprzedaje się je ugotowane, a potem zamrożone. Łosoś był świeży** (ale jako lekki daltonista nie potrafię powiedzieć, czy go Norwegowie nie przekarmili "witaminkami" - podobno zmienia to kolor mięsa, ale dla mnie pomarańczowy to pomarańczowy***). Tuńczyk też był świeży, ale nie najwyższej jakości (śladowe, acz wyczuwalne ilości tkanki łącznej).
* Nie wiem, jaki gatunek, bo w Polsce nie ma zwyczaju pisania, co się sprzedaję pod tą nazwą-workiem, więc nie odróżniam.
** Z dokładnością do przetransponowania z plantacji do restauracji. Gdyby przyjąć punkt widzenia purystów, to w Polsce świeże ryby można dostać od niedobitków rybaków nad morzem albo wyłowić sobie osobiście z wody. Mój wujek, często podróżujący po Azji opowiadał mi taką anegdotę: gdzieś daleko tambylcy częstowali go na śniadanie surową rybą, złowioną z rana. Kiedy przy obiedzie zapytał, dlaczego już nie jedzą jej na surowo, odpowiedzieli: "teraz, Roman, to ona już nie jest świeża".
A, zdaje się, że martwy łosoś dostaje rigor mortis, więc i tak przez kilka godzin po złowieniu jest niejadalny.
*** Nie, nie przyjmuję do wiadomości istnienia koloru łososiowego. Łososie są pomarańczowe. A myszy szare, a nie mysie. A łosie są ciemnozielone. Albo brązowe, ciężko mi odróżnić.
* Nie wiem, jaki gatunek, bo w Polsce nie ma zwyczaju pisania, co się sprzedaję pod tą nazwą-workiem, więc nie odróżniam.
** Z dokładnością do przetransponowania z plantacji do restauracji. Gdyby przyjąć punkt widzenia purystów, to w Polsce świeże ryby można dostać od niedobitków rybaków nad morzem albo wyłowić sobie osobiście z wody. Mój wujek, często podróżujący po Azji opowiadał mi taką anegdotę: gdzieś daleko tambylcy częstowali go na śniadanie surową rybą, złowioną z rana. Kiedy przy obiedzie zapytał, dlaczego już nie jedzą jej na surowo, odpowiedzieli: "teraz, Roman, to ona już nie jest świeża".
A, zdaje się, że martwy łosoś dostaje rigor mortis, więc i tak przez kilka godzin po złowieniu jest niejadalny.
*** Nie, nie przyjmuję do wiadomości istnienia koloru łososiowego. Łososie są pomarańczowe. A myszy szare, a nie mysie. A łosie są ciemnozielone. Albo brązowe, ciężko mi odróżnić.
Podsumowując, Naka Naka na Ołtaszyńskiej utrzymuje równy, przyzwoity poziom - szkoda tylko, że jak się podciągną w jednym aspekcie, to się obsuwają w drugim. Nie wiem czy wrócimy - zależy to silnie od tego, jak sprawdzi się Naka Naka na Legnickiej. W następnej kolejności chcemy potestować Hoshi Sushi na Strzegomskiej (chociaż przeraża mnie trochę fakt, że sprzedali ponad 400 kuponów - będzie ciężko o stolik).
Nasze jedzenie (już nadgryzione) na zdjęciu poniżej.
Nasze jedzenie (już nadgryzione) na zdjęciu poniżej.
Dla mnie Naka Naka jest w porządku, bez rewelacji, ale przyzwoicie. Do Hoshi Sushi też się wybieram - będziemy się bić o stolik? ;)
OdpowiedzUsuńNie mam szans, jestem wątłej budowy i cierpię na rozliczne schorzenia, więc fizycznie nie dam Ci rady, a i z godnościom i kulturom osobistom u mnie krucho ;-)
OdpowiedzUsuń