środa, 25 kwietnia 2012

Pod Baranem, Kraków - recenzja

W sobotę byliśmy z Robaczkiem w Krakowie. Głównym celem była wystawa japońskich drzeworytów z widoczkami góry Fuji w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha - jeśli ktoś nie ma pomysłu na długi weekend, to zachęcam - wystawa jest czynna do 6. maja. Drzeworyty są piękne, warto też obejrzeć lecący w kółko film o technice wykonania - okazuje się, że artystą musi być nie tylko projektant drzeworytu, ale też jego "drukarz" (i papiernik, i wycinacz matryc). I każdy egzemplarz nawet odbijanego dość masowo drzeworytu (film pokazywał m.in. numer 2 z tego zestawu - na wystawie można obejrzeć oryginały) jest osobnym dziełem sztuki (i to produkowany przez symbiotyczny kolektyw, a nie przez pojedynczego człowieka). Na obejrzenie trzeba sobie zarezerwować ok. dwóch godzin. Zaparkować za darmo można w okolicy ulicy Dębowej.

"Restaurację" w muzeum należy omijać. Drogo i niesmacznie. Nas przycisnęło po podróży, napiliśmy się herbaty (ujdzie), ja zjadłem zupę miso (ujdzie), a Robaczek dorayaki (masakra - placuszki są przygotowywane wcześniej, po czym przekładane pastą i podgrzewane w mikrofali; żałosny efekt na zdjęciu poniżej).



Po obejrzeniu wystawy udaliśmy się do restauracji Pod Baranem na ulicy Św. Gertrudy na obiad. Wnętrze urządzone w stylu eklektycznego sklepu ze starociami - dużo gratów naćpanych w różnych miejscach, na ścianach stare (i nowsze) obrazy, tapety vintage, ciężkie szafy, pełne bibelotów, w każdej sali inne krzesła, zdjęcia właściciela (?) z prominentnymi gośćmi (rozpoznaliśmy paru aktorów, Hermaszewskiego i prezydenta Kwaśniewskiego - to zdjęcie wyglądało na oplute). Można sobie pooglądać na stronie. Jest dostępna sala dla palących (na tyle odizolowana, że nie czuć jej w reszcie lokalu). Toaleta czysta, ale mała i marnie urządzona. Ulica Gertrudy jest dość ruchliwa, ale wewnątrz restauracji daje o sobie znać w zasadzie tylko tramwaj (czuje się go, ale nie słyszy, przynajmniej w intymnej salce z tyłu, w której siedzieliśmy). Menu ma dział wegetariański i bezglutenowy, karty win nie widziałem na oczy. Muzyka dyskretna, współczesna, ale bez łomotu. Zapachy kuchenne i toaletowe niewyczuwalne (ale siedząc tyłem do kierunku, z którego nadchodziła obsługa, najpierw czułem przynoszone potrawy - miłe doświadczenie).

Maitre'd nie było, ale przy wejściu zostaliśmy w miarę szybko przejęci przez jednego z kelnerów, który zadał kilka uprzejmych pytań i wskazał nam stolik. Kelner, który nas obsługiwał, był w zasadzie bezbłędny - przyjazny, pomocny lub niewidoczny, w zależności od potrzeby, poruszał się we właściwy sposób itp. Przy okazji znakomicie sobie radził z obsługą "trudnego" gościa ze stolika obok.

Standardowa serwetka na kolana wykrochmalona była "na blachę" i przyjemnie cieplutka. Mała rzecz, a cieszy. Cieszy też obecność menu sezonowego (prawie skusiłem się na wiosenne foie gras). Na czekadełko dostaliśmy dwa rodzaje chleba (biały i ciemny z prażonym słonecznikiem) i pyszny smalec (z cebulką i jabłkiem) w ilości na dwa zęby (co też zaliczam in plus, bo w niektórych trattoriach podają tyle pysznego pieczywa, że łakomczuch może się całkowicie zapchać przed rozpoczęciem właściwego posiłku).

Powiem szczerze - zastawa kompletnie nie zwróciła mojej uwagi, a prezentacja dań była minimalistyczna i bardzo prosta. Same zaś potrawy - przepyszne. Robaczek na przystawkę zamówiła zupę czosnkową (zrobioną w konwencji rosołu z lanymi kluskami, z podanymi osobno cieniutkimi paskami grzanek ze skórki chleba - wyróżnienie za zapach), a na danie główne polędwicę wołową w kurkach (ostrzegałem, że będą mrożone, bo to nie sezon, ale się uparła - stek był gruby, wysmażony zgodnie z życzeniem, kurki oczywiście gumowate, ale smak i zapach zachowały, i nic nie trzeszczało między zębami; sos odrobinę za rzadki). Ja spróbowałem grasicy (podanej w zawiesistym, śmietanowym sosie - bardzo specyficzna tekstura, polecam, jeśli ktoś jeszcze nie jadł) i specjalności zakładu - pieczeni baraniej (podanej w ciężkim, tymiankowym sosie, cudownie rozpływającej się w ustach). Z dodatków jedliśmy pieczone ziemniaczki (z malutkimi skwarkami, mniam), bukiet surówek i szpinak - wszystko poprawne i ładnie podane. Na deser Robaczek zażyczyła sobie creme brulee (nie stwierdziłem odstępstw od klasycznego przepisu, wykonanie poprawne, plusy od Robaczka za płaskie naczynie - dużo cukrowej skorupki do rozbijania), a ja tort ajerkoniakowy "Krystyna" (również specjalność zakładu, polecona przez kelnera - i słusznie, tort jest lekki, puszysty i bardzo smakowity). Potem kawa (moje espresso dobre, ale nie wyjątkowo dobre, Robaczka latte trochę za mocne) i rachunek - nieco ponad 200 zł, bardzo rozsądny moim zdaniem.

Restauracja dostała w ostatnim przewodniku Michelin dwa widelce, ale szczególnie bym się tym nie przejmował, bo Polska to kulinarny wygwizdów, a inspektorzy do niektórych ocenianych restauracji chyba nawet nie zajrzeli (albo byli pijani - łatwo zguglać, do którego lokalu tu piję, podpowiem, że też w Krakowie). Poza tym kryteria przyznawania gwiazdek i widelców są dość mgliste (to też łatwo zguglać). My w każdym razie spod Barana wyszliśmy najedzeni, zadowoleni i miłym nastroju.

2 komentarze:

  1. Zastanawiam się nad domowymi dorayakami. Może się odważę niedługo... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. My też, bo to podobno proste - kupiliśmy nawet fasolę na tą okoliczność.

    OdpowiedzUsuń