czwartek, 9 lutego 2012

Biała kapusta smażona z balsamico i suszoną żurawiną

Bardzo przepraszam pt. Czytelników za długie milczenie - po pierwsze odwiedzałem Bratnią Lokację w ramach delegacji z Zakładu Pracy (nie ma bento - nie ma wpisów; poza tym w Bratniej Lokacji nie mam prywatnego Internetu), po drugie na skutek awansu poziomego w dół zostałem przytłoczony obowiązkami, co odbija się negatywnie na ilości wolnego czasu. Po trzecie, starałem się zrobić porządne studium do wywodu poniżej i utonąłem.

W tytule powinienem jeszcze dopisać "z czosnkiem i solą" i byłby cały przepis. Kolejna fantastyczna potrawa z Just Bento. Gdyby nie skutki uboczne wcinania kapusty, jadłbym ją codziennie. O owych skutkach (w uproszczeniu oligosacharydy + flora jelitowa = flatulencja) trochę niżej, żeby nie zniesmaczać.


Biała kapusta smażona z balsamico i suszoną żurawiną
Daje dwie porcje po półtorej szklanki

  • 3 szklanki poszatkowanej białej kapusty
  • 2 duże ząbki czosnku, obrane i posiekane w cienkie plasterki 
  • 2 Ł suszonej żurawiny
  • 1-2 Ł octu balsamicznego
  • 1 Ł oleju do smażenia
  • sól i czarny pieprz do smaku
  1. Na dużej patelni lub (lepiej) w woku rozgrzać olej, wrzucić czosnek i smażyć, aż lekko zbrązowieje. Czosnek wyłowić i odłożyć na później. 
  2. Na ten sam olej wrzucić lekko posoloną kapustę i smażyć, mieszając energicznie przez kilka (4-5) minut, aż będzie nieco miękka, lecz wciąż chrupka.
  3. Dodać żurawinę, balsamico, zachowany czosnek, doprawić do smaku. 
Uwagi do wykonania:
ad. 1 Czosnek znosi bardzo słabo wysoką temperaturę, brązowieje, robi się gorzki i paskudny w smaku. W tym kroku chodzi o to, żeby naczosnczyć tłuszcz, a nie zepsuć samego czosnku. W oryginalnym przepisie jest oliwa z oliwek - trzeba użyć rafinowanej, bo inna nie nadaje się do takiego wysokotemperaturowego smażenia. Ja to robię na oleju z ryżu i w woku - dobrze się miesza i podrzuca.


Na załączonym obrazku wok z Ikei. Polecam używającym go (tak, jak ja) z rzadka. Jest badziewny, ale tani. Po paru latach wyrzuca się bez żalu i kupuje nowy.
ad. 2 Kapusta może być młoda, potrawa będzie wtedy słodsza. Mieszamy, podrzucamy lub jedno i drugie, w zależności od posiadanego sprzętu i umiejętności. 
ad. 3 Można chwilę jeszcze posmażyć, ale bez przesady. Balsamico nadaje przyjemny, kwaskowy smak (można dodać więcej, jeśli ktoś lubi) i brązowawy kolor. Pewnie można zastąpić żurawinę rodzynkami, ale nie próbowałem

Potrawa jest pyszna na zimno i na gorąco, a wygląda i smakuje na tyle nieazjatycko, że można ją podać do rodzinnego obiadu w niedzielę (oczywiście, jeśli dopuszczamy słodkawą kapustę na niedzielny obiad).



Jedzenie kapusty i jej odmian (np. kalafiora, brokułów, czy kalarepy*), a w ogólności warzyw kapustowatych i bobowatych (znaczy się fasolek wszelakich) wymaga zapłacenia okrutnej ceny. Jest nią flatulencja, czyli mówiąc kolokwialnie puszczanie bąków. Rzekomo istnieją na świecie kultury, w których publiczne uwalnianie gazów jelitowych przez odbyt nie jest niczym wstydliwym czy zdrożnym, ale nie udało mi się jednoznacznie potwierdzić, czy to prawda i które to**. Faktem jest, że piardy śmierdzą - co prawda w większości składają się z gazów bezzapachowych, ale perfumy też składają się głównie z alkoholu, a dodatki czynią różnicę***. Wraża propaganda wegetariańska do dziś dnia twierdzi, że dodatki te powstają w procesie trawienia mięsa****, ale chyba nigdy nie miała bliższej przyjemności z krowim plackiem. Fetor kreuje potrzebę pozbycia się go. Na szczęście zjawisko zostało dogłębnie zbadane. 

* Sic! Też się zdziwiłem, że kalafior to kapusta.
** To, że w japońskiej telewizji był konkurs pierdzenia nie uprawnia moim zdaniem do wysnucia wniosku, że Japończycy przechodzą nad publicznym prukaniem do porządku dziennego. W japońskiej telewizji są różniaste rzeczy, od których włos się jeży. Takoż traktuję jednostkowe relacje dotyczące puszczających bąki w restauracji Chińczyków, tudzież podobne przypadki innych nacji. Aż tak bardzo mnie to nie interesuje, żeby nabywać literaturę fachową na ten temat.
*** Nota bene część związków, które w wysokich stężeniach mają odór bąka, w niskich pachną kwiatami. Daje to podstawy to twierdzenia, że jest coś na rzeczy w micie, jakoby gazy puszczane przez prawdziwe damy roztaczały przyjemną woń.
**** Faktycznie, część z nich (skatol i indol) kwalifikują się do tej grupy, ale różne związki siarki już nie. A taki np. siarczek dimetylu pachnie/śmierdzi kapustą, więc ani chybi to kapusta jest winna.

Przyczyny nadmiernego wydalania gazów są różnorakie, ale mam zamiar pisać tylko o jednej - jedzeniu. Zwykle odpowiedzialne są warzywa bogate w pewne typy oligosacharydów (taka wielce napuszona nazwa na szczególny rodzaj węglowodanów - nie będę się wdawał w szczegóły*). W każdym razie człowiek ich nie trawi, bo nie ma odpowiednich enzymów - ale jest ktoś, kto ma. Tym ktosiem są bakterie żyjące sobie w naszych przewodach pokarmowych. Nawet nie będę próbował przybliżyć wielce skomplikowanego mechanizmu, który siedzi w ludzkim brzuchu. Umówmy się tak: wrzucamy fasolkę, krasnoludek przerabia ją na metan i dodatki zapachowe. Jedno i drugie w znacznych ilościach.

* Bo, jak w każdej dziedzinie wiedzy, w chemii panuje podjazdowa wojna nazewnicza, podczas której Wielcy Naukowcy spierają się, czy to wiązanie glikozydowe czyni polisacharyd, czy może również musi się powtarzać zawsze ten sam monomer, albo czy inulina jest jeszcze oligosacharydem, czy może już polisacharydem, przeca ma znacznie większy stopień polimeryzacji. I od kiedy zaczyna się "znacznie większy" i "dużo". Bardzo fajnie to wygląda, jak komisja zaczyna się między sobą kłócić o takie rzeczy podczas czyjegoś egzaminu dyplomowego. Albo przy obronie doktoratu.

Tematem zainteresowałem się nieco z przymusu. Jak u każdego Prawdziwego Polskiego Mężczyzny po ślubie wystąpiło u mnie zmisienie, co spowodowało nieśmiałe protesty Robaczka, że niby w ulotce reklamowej prezentowałem się lepiej. Że akurat byłem w trakcie lektury 4-hour body*, postanowiłem spróbować z opisywaną tam dietą slow-carb, bo machać dużo ciężkimi, metalowymi przedmiotami (jak to robiłem za kawalerskich czasów) nie miałem czasu. O samej diecie, jej zadach i waletach może jeszcze kiedyś napiszę, w każdym razie jest w niej dużo produktów piardopędnych. Reakcje Robaczka na skutki diety wahały się od zdegustowania ("FUUU! ŚMIERDZIUCH!") do postaw błagalnych ("misiu, proszę, skończ z tą dietą, ja już nie mogę, buuu"). Ponieważ generalnie jestem raczej zadowolony z efektów**, postanowiłem zgłębić temat inhibicji flatulencji. Zgłębianie prowadziłem dwutorowo - tradycyjnie czytając porady doktora Gugla i artykuły naukawe oraz wykonując eksperymenty (na sobie). Eksperymenty były proste - jadłem potrawy wywołujące flatulencję stosując różne obrzędy opisane poniżej i kontrolnie nie stosując. Oto wyniki.

* Mam wrażenie, że widziałem gdzieś po polsku, ale nie pomnę gdzie i pod jakim tytułem. Polecam bardzo ostrożnie. Autor, Tim Ferris, jest niezłym data-cruncherem, ale jego cudowne recepty na wszystko po głębszej analizie (zajrzeniu do literatury niewymienionej w spisie literatury) wzbudzają wiele wątpliwości. Wpisuje się w popularny w USA nurt literatury samopomocowej dla tych, którzy chcą osiągać różne rzeczy jak najmniejszym kosztem (opus magnum tego pana to "Czterogodzinny tydzień pracy").
** Schudłem 4 kg w miesiąc, bez wysiłku, tzn. bez głodu, specjalnych wyrzeczeń i machania żelastwem. Zapinam teraz pasek na czwartą dziurkę i obrączka mi spada.

Moczenie

Może mało uniwersalne, bo dotyczy tylko bobowatych, ale ważne, jeśli w bento zastąpi się nimi ryż. Ferris w swojej książce twierdzi, że fasolka nie stanowi problemu, bo wystarczy ją namoczyć, żeby rozbić złe węglowodany. Jakoś specjalnie nie wgłębiałem się w naukowe podstawy tej tezy (moja znajomość chemii jest dość ograniczona), chociaż samoistna hydroliza oligosacharydów wydaje mi się nieco naciągana. Taka np. rafinoza i stachjoza, występujące obficie w fasolce nijak nie chcą hydrolizować bez obecności odpowiedniego enzymu. Ponieważ eksperyment jest stosunkowo trudny do przeprowadzenia - z trzech podstawowych metod przygotowywania suchej fasoli do gotowania długotrwałe moczenie uważam za jedyną słuszną* - moje obserwacje nie mają żadnej wartości naukowej (brak weryfikacji, czy bez moczenia jest gorzej). Mają za to praktyczną - to nie działa. Tak samo, jak nie działa dokładne przepłukiwanie fasoli z puszki. Gusła i zabobon, Drodzy Państwo. Może coś tam hydrolizuje, ale nie to, co trzeba i specjalnego wpływu na soczystość piardów nie stwierdzam.

* Moczenie lub jego brak znacząco wpływa na teksturę fasolki. Brak moczenia wpływa znacząco negatywnie.

Węgiel

O węglu aktywnym, zwanym też aktywowanym wspominam z kronikarskiego obowiązku, bo sam nie próbowałem. Prawdopodobnie działa - węgiel jest znakomitym adsorbentem i często stosuje się go przed badaniami diagnostycznymi (np. w poszukiwaniu kamieni nerkowych) by obniżyć zawartość gazów w przewodzie pokarmowym. Jest nietoksyczny i nie za bardzo da się go przedawkować. Nie testowałem, bo jest bardzo niepraktyczny - trzeba go łykać (przed jedzeniem) sporo, brudzi łapki i barwi kał na czarno. No i adsorbuje na ślepo, więc przypuszczam, że również różne pożyteczne substancje - regularne stosowanie może się okazać niekorzystne dla organizmu. W ramach ciekawostki: można zrobić węglowe ciasteczka (przepis po angielsku tu) i podać je gościom do piardopędnego obiadu - produkt takowy był rzekomo popularny w Anglii w XIX wieku. Ewentualnie można spróbować dać ciasteczko psu - wieść gminna niesie, że będzie mu mniej śmierdzieć z pyska.

Właściwa flora jelitowa

Trudo powiedzieć, co to znaczy "właściwa" - problem jest tej samej klasy, co określenie, cóż to takiego "zbilansowana" dieta. Swoją drogą ciekawe, że nazywa się to "florą", skoro to głównie bakterie, czyli hyba fauna*. Rozliczni kulturyści przekonują na branżowych forach, że picie jogurtu redukuje wydzielanie gazów spowodowane zjadaniem odżywek białkowych (pełnych oligosacharydów) - nie sprawdzałem (odżywek), ale brzmi sensownie. Rzekomo bakterie Lactobacillus acidophilus pomagają w redukcji wydzielania gazów - testowałem to jedząc fasolkę z jogurtem lub kefirem. Efekt jest słaby (przy kefirze słabszy - rzeczone bakterie tworzą w nim jakiś upiornie skomplikowany symbiont) - picie jogurtu jest na ogół korzystne dla zdrowia, ale w kwestii puszczania bąków cudów spodziewać się nie należy.

* Z drugiej strony prebiotyki i probiotyki nazywają się, jak się nazywają, a nie prefloryki i profloryki. Boleję nad brakiem logiki w językach naturalnych - mój ulubiony przykład to "deszczyk" i "nieboszczyk". Niektóre słowa nie znaczą, niestety, tego, co powinny.

α-galaktozydaza

Amerykanie, w przeciwieństwie do Polaków, lubią meksykańskie jedzenie*. Co więcej, dostrzegają problem zasmradzania środowiska. Metodę mają po amerykańsku prostą i skuteczną: skoro człowiek nie ma enzymu odpowiedzialnego za trawienie tych wrednych oligosacharydów, to dostarczmy mu go z jedzeniem. Drogą kupna na ibeju wszedłem w posiadanie amierykańskiego specyfiku pod nazwą Beano, którego głównym (i chyba jednym) składnikiem jest alfa-galaktozydaza wyekstrahowana z jakiegoś grzyba. Łyka się toto przed spożyciem problematycznego posiłku. Działa nieźle - bąki są mniej zawiesiste i częstotliwość ich generowania zdecydowanie spada. Problemem jest po pierwsze dostępność (trzeba ciągnąć ze Stanów - nie ma europejskiego odpowiednika, co jest o tyle ciekawe, że właścicielem marki i patentu jest firma brytyjska - GSK; trzeba zamawiać pojedyncze opakowania, bo inaczej mili panowie celnicy mogą nie uwierzyć, że to prezent), po drugie cena (wychodzi mniej więcej 3 złote za posiłek). Wynalazek fajny, ale słabo stosowalny - proszę potraktować go jako ciekawostkę ("University of Gas" na stronie produktu jest rozbrajające).

* Wejście sieci Taco Bell na rynek polski jest wymieniane jednym tchem obok eBaya, AOL i chipsów Pringles, kiedy mówi się o najbardziej skaszanionych otwarciach. Jakoś nikt nie sprawdził wcześniej, że statystyczni Polacy nie za bardzo lubią ostro, fasolowo i meksykańsko.

Simetikon

Wynalazek z zupełnie innej beczki. Jest to ni mniej, ni więcej środek przeciw spienianiu - coś w stylu dekoktów dodawanych do odkurzaczy piorących. Simetikon zmniejsza napięcie powierzchniowe pęcherzyków gazu w jelitach, przez co rzekomo gaz łatwiej się wchłania przez ścianki jelita. Jest kompletnie obojętny dla organizmu, przelatując przezeń w stanie niezmienionym (moja Mama od lat łyka Espumisan jak cukierki i jeszcze żyje, co jest niezbitym dowodem na nieszkodliwość tegoż). Na rynku jest kilka preparatów zawierających simetikon (najbardziej rozczuliła mnie nazwa Ulgix - brzmi jak imię Galla z komiksu), reklamowanych jako środki na wzdęcia. Może na to pomaga, bo nie stwierdziłem różnicy w interesującej mnie kwestii między łykaniem, a niełykaniem. Na pewno jednak warto mieć zapasik w domu - należy podać w przypadku, gdy któryś z domowników napije się płynu do naczyń - na pewno będzie mniej się pienić. Wpływ na wścieknięte psy jest mi nieznany.

Przyprawy wiatropędne

"Środek wiatropędny" to tłumaczenie angielskiego słówka "carminative" - trochę mnie to zdziwiło. Zawsze mi się wydawało, że jeśli coś jest "-pędne", to ułatwia generowanie zjawisk występujących jako przedrostek (przykład: żłopanie* gorzały w nadmiarze jest pawiopędne), a tu dupa - okazuje się, że "wiatropędny" oznacza "zapobiegający formowaniu się gazów w przewodzie pokarmowym lub ułatwiający ich wydalanie". Dwa w jednym, niekoniecznie podobne - jak żona i teściowa. W każdym razie już Starożytni Indianie** zauważyli, że dodatek komosy piżmowej*** w fasolce zmniejsza napad gazów po jej zjedzeniu. Na podobny pomysł wpadli widać Czesi, bo kapustę podają nieodmiennie z kminkiem. Przypraw o podobnym działaniu jest mnóstwo (proszę sobie zguglać), siła działania jest różna (kminek jest całkiem niezły, ale nie do wszystkiego pasuje, a Robaczek nie przepada), a moje eksperymenty dały niepewne wyniki (za dużo zmiennych). Mogę tylko stwierdzić, że gotowanie glonów kombu razem z fasolą, co polecają różni internauci, nie daje żadnych zauważalnych efektów.

* Chociaż żłopanie to może nie - przy żłopaniu dużo się wylewa, bo przepływ jest turbulentny. Przy chlaniu jest zdaje się laminarny, więc więcej się wypija. Niech się jakiś mechanik od płynów wypowie.
** Rdzenni mieszkańcy Meksyku
*** Roślina znana szerzej (nie w Polsce) pod nazwą epazote. U nas rośnie, ale nie do kupienia - można spróbować ściągnąć z niemieckiego ibeja (w formie herbatki).  

Podsumowując: metody dobrej nie znalazłem. Trochę mi smutno, bo bardzo się napracowałem. Jeśli jeszcze kiedykolwiek będę miał napad badawczości, wyniki będę umieszczał w odcinkach. Chciałbym serdecznie podziękować mojej alma mater za bałagan (dzięki któremu nadal mam dostęp do baz artykułów naukowych), Robaczkowi za wytrwałość (w obliczu ciągłego zanieczyszczania przeze mnie powietrza), a pt. Czytelnikom za cierpliwość (wiem, że długie).

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Burgery z zielonego groszku z makiem

W sylwestrowym Dilbercie wskazano, że celebrowanie jakiegoś losowego punktu w kontinuum czasoprzestrzennym jest przejawem myślenia magicznego - z jednej strony trudno mi się z tym nie zgodzić, z drugiej tradycja jest miła, choć gardło jeszcze trochę boli. Wszystkiego dobrego w Nowym Roku! Oby nasze dzieci bogatych rodziców miały! Zrobiłem sobie dłuuugie wakacje od pracy i od bloga*, ale już się melduję z powrotem.

*Od pracy krótsze, ale przecież nie będę pt. Czytelników zanudzał przez dwa tygodnie opisami kreatywnego wykorzystania w bento resztek z wigilii. 

Poniżej moje cudowne odkrycie z Just Bento - smaczne, sycące i wyglądają ładnie (green is good, jak mawiali starożytni orkowie). I rzekomo zdrowe. I całkowicie slow-carb. I, jak mawiał pewien Legendarny Pracownik mojego Zakładu Pracy, widzę wiele miejsca na ulepszenia. W hołdzie oryginalnemu przepisowy będę nazywał te placuszki burgerami.

Burgery (placuszki) z zielonego groszku
Daje ok. 10 burgerów

  • 2 szklanki mrożonego groszku (ok. jednego worka ze smarketu)
  • 1 Ł tahini lub niesłodzonego masła orzechowego
  • 1 Ł mąki z cieciorki
  • 1 ł pasty z czarnych oliwek lub 2-3 posiekane oliwki
  • 1 ł posiekanego świeżego rozmarynu
  • sól i pieprz do smaku
  • ziarna maku, cebula i czosnek granulowany do obtoczenia (w proporcji 3:2:1)
  • tłuszcz do smażenia
  1. Groszek wsypać do garnka, dodać łyżeczkę soli i zalać zimną wodą (tak, by lekko przykryła groszek). Zagotować, przykryć, zmniejszyć ogień i gotować ok. 5 minut do ugotowania groszku. Odcedzić.
  2. Groszek zetrzeć na gładką pastę w blenderze. Dodać pozostałe składniki i doprawić do smaku. 
  3. Zmieszać mak, cebulę i czosnek. Formować niewielkie (z czubatej łyżki masy) placuszki z masy groszkowej i obtaczać w mieszance.
  4. Smażyć na rozgrzanym tłuszczu ok. 4-5 minut z każdej strony (aż będą chrupkie).
Uwagi do wykonania:
ad. 1 Groszek jak przypuszczam może być też z puszki - potrzebne będą niecałe dwie puszki o standardowej objętości (240g groszku w groszku). Przy kupowaniu groszku w puszce warto zwrócić uwagę, czy nie jest przypadkiem dosłodzony - groszek powinien być słodki sam w sobie, więc w puszce może się znajdować tylko woda, groszek i sól. 
ad. 2 Aż kusi, żeby dodać tutaj spoconej na maśle szalotki, tudzież innej cebuli. Mąka może być zwyczajna, cieciorkowa jest dla slow-carbowych purystów. Poza tym muszę ją w końcu zużyć, mam cały słój, a robię z niej tylko naleśniki (rzadko).
ad. 3 Przyznaję się bez bicia, że cebula u mnie była suszona i przylepiała się słabo - na pomysł użycia granulowanej wpadłem post factum.
ad. 4 Najsłabszy, niestety element przepisu - placuszki wciągają tłuszcz, trzeba pilnować, żeby już były chrupkie, a czosnek jeszcze nie zgorzkniał. Następnym razem użyję rozgrzanego grilla i tylko lekko pod nim opiekę.

Nie miałem okazji mrozić (podobno da się, ale na krótko), bo nieznani sprawcy pożarli wszystkie placki (a zrobiłem z podwójnej porcji groszku).



W następnym odcinku (dla tych, co czytają moje bajania, a nie tylko przepisy) o pysznej kapuście (nie wigilijnej) i bohaterskiej walce z flatulencją.

wtorek, 20 grudnia 2011

Oliwki marynowane z fenkułem (koprem włoskim)

Jestem trochę chory i trochę zajęty, więc co najmniej do świąt będzie treściwiej lub wcale. Dziś przepis absolutnie niejapoński, za to całkowicie hiszpański - pochodzi z książki "Tapas", którą nabyłem kiedyś w Lidlu. Przyznam się szczerze, że zdradziłem Hiszpanię, używając greckich oliwek olbrzymich. Chciałbym również ogłosić, że uważam włoskie oliwki za najlepsze na świecie, o czym kiedyś napiszę detalicznie (niestety, Kraina Uśmiechu jest zalana oliwkami hiszpańskimi).

O fenkule, tudzież koprze włoskim rozpisywać się nie będę. Podaję obie nazwy, bo już mi się zdarzyło parę razy, że podawałem jedną i rozmówca robił wielkie oczy, a po podaniu drugiej było "czemu nie mówiłeś od razu"*. Polecam za to artykuł Agnieszki Kręglickiej i powolne smażenie na sklarowanym maśle.

*Z kaki vel sharonem vel persymoną jest jeszcze fajniej. A najfajniej marakują vel passiflorą vel męczennicą.  W kerfurze na stoisku rybnym, prawdopodobnie w zależności od układu gwiazd, labraks nazywa się czasem barem hodowlanym, a moren, czy swojsko brzmiący okoń morski nie występuje.  

Przepis, jak to zwykle w przypadku tapas bywa, jest prościutki. 

Oliwki marynowane z fenkułem (koprem włoskim)
Daje dwie porcje
  • 200g oliwek (zielonych)
  • 75g fenkułu
  • 6 ziaren kolendry
  • ząbek czosnku
  • 1 Ł oliwy z oliwek
  • 1 Ł soku z cytryny
  • sól i pieprz do smaku
  1. Fenkuł pokroić w cienkie plasterki. Drobno posiekać nać fenkułu. Zmieszać w misce z osączonymi z zalewy oliwkami.
  2. Kolendrę zmiażdżyć w moździerzu. Zmieszać z drobno posiekanym czosnkiem, oliwą i sokiem z cytryny. Doprawić zalewę. 
  3. Zalać oliwki z fenkułem zalewą i marynować co najmniej 48h. 
Uwagi do wykonania:
ad. 2 Czonek oczywiście można barbarzyńsko przecisnąć przez praskę. Z solą ostrożnie, oliwki są słone same z siebie.
ad. 3 W książce tego nie piszą, ale ja marynuję w lodówce. 

Można trzymać w lodówce nawet kilka tygodni (ale u mnie raczej tyle nie wytrzymują, z powodu występujących w domu oliwkojadów i oliwkożerców pospolitych Oleapappocatus Vulgaris), ale zapominając o nich ryzykujemy spleśnienie. 

Tapas w bento - czemu nie wpadłem na to wcześniej?


poniedziałek, 12 grudnia 2011

Jaja na bento V - herbaciane marmurkowe

Przepis pochodzi tym razem z uroczej strony Cooking Cute - niestety, zdaje się, że po urodzeniu dziecka autorka dała sobie spokój z bentowaniem (a w każdym razie z pisaniem o nim). Szkoda. Na szczęście pozostawiła po sobie mnóstwo pysznych przepisów. Na przykład poniższy. Mam problem ze słówkiem marbled, po polsku będzie to coś w stylu poprzecinany żyłkami, więc zostaniemy przy marmurkowych. Kusiło mnie, żeby zatytułować post "Jaja Spidermana" (bo pajęczynka), ale nieszczęśliwie się kojarzy.

Herbaciane jaja marmurkowe

  • tyle jaj ugotowanych na twardo, żeby zmieściły się w garnku w jednej warstwie (u mnie 6)
  • 2 Ł czarnej herbaty
  • 2 laski cynamonu
  • 4 gwiazdki anyżu
  • 2 Ł sosu sojowego
  • 1 ł soli
  • 1 ł cukru 

  1. Ugotowane na twardo jaja nieco ostudzić (tak, by dało się je dotknąć).
  2. Potrzaskać skorupkę łyżką lub o stół (można porolować jajko jak wałek), ale nie obierać. Zwrócić uwagę, by membrana pod skorupką pozostała nienaruszona.
  3. Włożyć jajka do garnka, dodać składniki zalewy i wystarczająco dużo wody, by przykryć jaja. 
  4. Gotować na małym ogniu 0.5-2.5 godziny.
Można przechowywać w lodówce kilka dni - obieramy dopiero przed obiadem. Smak - bez szaleństw, jajeczny, zapach - korzenny (dziwnym nie jest), ale za to są śliczne. 


piątek, 9 grudnia 2011

Syndrom dnia poprzedniego - tempeh curry

Mój zawód wyuczony powoduje, że jestem leniwy. Jestem też gadżeciarzem, więc nie gotuję ryżu "normalnie", tylko mam do tego specjalną machinę. Garnek znaczy się. Kupiony w Rossmannie via aledrogo. Rossmann ma taką linię chińszczyzny nazwaną Ideenwelt - od parasolek, przez ubrania, meble (!), a na drobnym AGD kończąc. Mój garnek ma następujące zalety: był tani. Posiada następujące funkcjonalności: gotuje ryż (rzekomo można w nim też gotować na parze, ale nie próbowałem, bo mam osobny, duży parowar). Ma również pewną wadę - najmniejsza porcja ryżu, jaką można w nim ugotować wystarcza nam na dwa dni (przy założeniu, że ja jem około dwóch szklanek ugotowanego ryżu, a Robaczek jedną). Nie udało mi się znaleźć lub opracować takiej metody przechowania ryżu przez 24h, żeby po tym okresie nie był wysuszony i niezbyt smaczny. Rozwiązania tego problemu są następujące:
  1. Przemóc lenistwo i gotować codziennie mniej ryżu, bez użycia magicznego gara (i tak pierwotnym przeznaczeniem było przerobienie na maszynę do gotowania sous-vide).
  2. Zastąpić ryż czymś innym. 
  3. Jeść suchy, niesmaczny ryż. 
  4. Znaleźć sposób na przerobienie suchego, niesmacznego ryżu w niekoniecznie suchą, smaczną potrawę. 
Po wnikliwej analizie możliwości, odrzucono pierwszą, jako nieaplikowalną w praktyce, oraz trzecią, jako nieakceptowalną. Opcja druga jest stosowana od czasu do czasu (ostatnio w zasadzie bez przerwy, bo jestem na redukcji).

W cyklu "Syndrom dnia poprzedniego" będę przedstawiał pt. Czytelnikom dania, które po zmieszaniu ze starym ryżem, czynią go zjadliwym, co stanowi, wzmiankowaną powyżej, Czwartą Alternatywę. Wszystkie można również zjadać osobno, tak, jak np. dzisiejsze japońskie "suche" curry z tempehem (z mojego ukochanego Just Bento). Curry to szeroka kategoria potraw kuchni głównie indyjskiej i nie tylko i oznacza coś (warzywa/mięso/ryby) w pikantnym sosie*. Maki twierdzi, że w Japonii zwykłe curry ma konsystencję potrawki**, a specjalnym japońskim wynalazkiem jest "suche curry", które jest w zasadzie smażonym ryżem o smaku curry, ale po prawdzie, to japońskim czyni go tylko użycie ryżu odmiany japonica. Muszę zwalczyć moją wewnętrzną potrzebę precyzyjnego i jednoznacznego nazywania i kategoryzowania rzeczy, bo zwariuję.

*Oczywiście oznacza też mieszankę przypraw, roślinę z rodziny astrowatych (która nie ma nic wspólnego z przyprawą curry, ani potrawą curry), drzewo o aromatycznych liściach (które wcale nie muszą być składnikiem przyprawy curry, ale można ich używać w przygotowaniu potrawy curry), język programowania funkcyjnego, bezludną wyspę w północnej części Kanady i jeszcze parę innych rzeczy.
**Odmawiam wdawania się w spory nazewnicze z osobami bez tytułu doktora habilitowanego lub wyższego (którym automatycznie przyznaję rację, przepraszam, oczywiście, jak mogłem tak myśleć, poprawię się). Po angielsku napisałbym stew, ale Wikipedia twierdzi, że stew to po polsku eintopf, z czym ciężko mi się zgodzić, a potrawka, to po angielsku fricassee, co po pierwsze wcale nie jest po angielsku, a po drugie "is a catch-all term used to describe a stewed dish" (podkreślenie własne), więc dajmy sobie może spokój. Do tego klasyczny słownik mówi, że stew to gulasz. 


Do rzeczy - oryginalny przepis proponuje tempeh (taki śmieszny indonezyjski produkt ze sfermentowanych ziaren soi) lub gotowane ziarna soi. Ja miałem tempeh (jedną kostkę smażonego i jedną wędzonego), więc jest tempeh. Na upartego mogłoby być chyba sztywne tofu. Albo cieciorka. Albo fasola. Albo groch. Albo soczewica. Ortodoksyjni slow-carberzy muszą pominąć rodzynki.


Tempeh curry
Daje dwie porcje (jedzone jako danie główne) lub dużo porcji (jedzone jako dodatek do ryżu)
  • 200g tempehu lub ugotowanych ziaren soi
  • 1 czerwona lub pomarańczowa słodka papryka
  • 1 średnia marchew
  • 1 średnia cebula
  • 2 ząbki czosnku
  • 1,5 cm świeżego imbiru
  • 1 Ł garam masala
  • 1-3 Ł proszku curry
  • 1-2 ł kurkumy
  • 1/2 ł proszku chili lub pieprzu cayenne
  • 2 Ł oliwy z oliwek
  • 2 Ł koncentratu pomidorowego
  • 2 Ł rodzynek
  • 1 Ł sosu sojowego
  • woda
  • sól i pieprz do smaku
  1. Warzywa pokroić w kostkę 0.5x0.5 cm, czosnek w cienkie plasterki, bardzo drobną kostkę lub przecisnąć przez praskę. Rozgrzać oliwę na patelni i smażyć warzywa do miękkości.
  2. Tempeh pokroić w kostkę 1x1 cm (ziarna soi można potraktować lekko blenderem).
  3. Odsunąć warzywa ze środka patelni. Wlać kilka kropel oliwy i dodać przyprawy. Smażyć chwilę, po czym zmieszać z warzywami.
  4. Dodać tempeh lub soję, rodzynki, koncentrat pomidorowy i ok. szklankę wody. Gotować na dużym ogniu do odparowania płynu. Dodać sos sojowy. Doprawić do smaku. 
Uwagi do wykonania:
ad. 1 To nie zakład mechaniki precyzyjnej, nie należy się specjalnie modlić nad rozmiarem kostki oraz jej kostkowatością. Robaczek ostatnio miała problem, kiedy poprosiłem o pokrojenie kalarepy w centymetrową kostkę. Oczywiście ze względu na sferyczny kształt kalarepy jest to topologicznie niemożliwe. W wypasionej restauracji oczywiście wszystko będzie miało 1 cm, a zaokrąglone kawałki pójdą do bulionu. Ale jesteśmy w domu, więc chill out. 
ad. 3 Wiele aromatów lepiej rozpuszcza się w tłuszczach, niż w wodzie - po to wykonujemy to gusło z oliwą. Ilość curry zależy od indywidualnych upodobań.

Do ratowania starego ryżu używamy czterech łyżek mieszanki na szklankę ryżu - dwie mieszamy bezpośrednio z ryżem, dwoma posypujemy - curry robi tu za furikake. Można też po prostu zjeść lak leci, co też uczyniliśmy. 


Zdjęcie standardowo oślizgłe.


wtorek, 6 grudnia 2011

Kulki mięsne

Znowu kulki. Dzisiaj dopieszczę mięsożerców - kulki są ze świniny (głównie). Inspirowane Just Bento (głównie) - źródła inspiracji można znaleźć w tym poście. Pisałem tam, że alternatywą dla burgerów jest zrobienie kulek i usmażenie w głębokim tłuszczu. Takoż uczynimy. Najpierw jednak o smażeniu w głębokim tłuszczu słów kilka.


Smażenie w głęboki tłuszczu jest zaliczane do "suchych" metod gotowania (bo bez wody). Wbrew intuicji jedzenie nie robi się od niego nadmiernie tłuste - jeśli tłuszcz, w którym smażymy, ma odpowiednią temperaturę (o czym za chwilę) parująca z wnętrza potrawy woda (te bąbelki, które widzimy podczas smażenia wokół kawałków jedzenia) zapobiega jego przenikaniu do środka. Poza tym tłuszcz nie jest z definicji zły, więc trochę można i trzeba go zjadać. Źródła różnią się w kwestii tego, jaka temperatura jest "odpowiednia" do smażenia na głębokim tłuszczu, poza tym zależy to od gęstości i przewodnictwa cieplnego jedzenia, ale można przyjąć, że między 175 a 190 st. C jest dobrze. Przyzwoity termometr z sondą kosztuje poniżej 50 peelenów i będzie służył przez lata, ale jeśli ktoś nie ma, to mądrość ludowa głosi, że olej jest wystarczająco rozgrzany wtedy, gdy wrzucona do niego kostka białego pieczywa o boku 2,5 cm brązowi się w czasie jednej minuty. Mądrość ludowa nie określa stopnia zbrązowienia, ani typu pieczywa (żadna niespodzianka). Nie należy do oleju wrzucać jedzenia zimnego i za dużo, bo spowoduje to jego ochłodzenie poniżej pożądanej temperatury. I nie należy nic wrzucać w ogóle - bezpieczniej jest wsuwać. Oparzenia od gorącego tłuszczu goją się w sposób wielce interesujący i długotrwały.

Smażyć na głębokim tłuszczu można wszystko, z lodami włącznie (Szkoci smażą batoniki Mars). Tłuszcz musi mieć wysoką temperaturę dymienia - ja smażę w rzepakowym lub słonecznikowym (mają w miarę neutralny zapach), ew. w oleju z orzeszków ziemnych (ma zapach lekko orzeszkoziemny). Można dodać odrobinę oleju sezamowego (odrobina = jeden bul z butelki) - wtedy potrawa będzie miała zapach lekko sezamowy. Tej techniki należy używać na własne ryzyko - punkt dymienia oleju sezamowego jest relatywnie niski (ok. 180 st. C dla nierafinowanego, taki np. rzepak ma 240). Posiadaczom tzw. frytownic gratuluję, ja smażę w garnku z koszyczkiem. Pożary oleju gasimy posypując solą.

Generalnie olej użyty raz wylewam, bo w warunkach domowych nie ma możliwości sprawdzenia, jaki jest stopień jego zepsucia w skutek utleniania i polimeryzacji (można niby organoleptycznie, ale wtedy jest już zwykle za późno). Poza zwykle sporo panieruję, czyli proszę się o powstanie akrylamidu (który jest związkiem rzekomo* dość paskudnym, a wystarczająco dużo go zjadam w oliwkach i suszonych śliwkach).  Z tego powodu smażę w głębokim tłuszczu dość rzadko.

*Dawka, którą przyjmuje w jedzeniu przeciętny człowiek jest 900 razy mniejsza od tej, która wywołuje raka u 10% szczurów. Też rzekomo.

Kulki mięsne
Daje ok. 50 kulek

  • 1 kg mięsa mielonego (u mnie karkówka)
  • 1 szklanka namoczonej okary lub bułki tartej
  • 1 surowe jajko
  • 1 średnia cebula (posiekana, lub przemielona razem z mięsem - dla leniwych)
  • (edit: skleroza) 200g pokruszonego tofu
  • sól, pieprz i gałka muszkatołowa do smaku
  • mąka kukurydziana do obtaczania
  • olej do głębokiego smażenia
  1. Dokładnie wymieszać mięso, tofu, okarę, jajko, cebulę i przyprawy. Formować niewielkie kulki (z ok. 1 łyżki masy) i obtaczać w mące kukurydzianej
  2. Wrzucać po kilka na rozgrzany olej i smażyć 3-5 minut na złotobrązowy kolor. Odsączać na papierowych ręcznikach. 
Nie pamiętam, skąd wziąłem pomysł obtaczania akurat w mące kukurydzianej. Równie dobrze mogłaby być inna (albo wcale). Niedokładnie pokrojona cebula powoduje pękanie kulek podczas smażenia (widoczne na pierwszym zdjęciu po prawej stronie). Technika jedzenia kulek jest taka sama, jak burgerów - same z siebie są dość suchawe i dość bezsmakowe, więc trzeba je ratować różniastymi sosami. Użycie dodatku (lub wyłącznie) mięsa wołowego znacznie poprawia smak.

Produkcja taśmowa się sprawdza. Ja lepię...


... Robaczek obtacza.


Mrożą się doskonale.

Miłego mikołajowania!

piątek, 2 grudnia 2011

Jaja na bento IV - w sosie sojowym

Obiecałem kulki, a jajka są chyba sferoidami, więc prawie kulkami (na tej samej zasadzie, jak piątek jest prawie sobotą). Dzisiejszy przepis jest bardzo prosty:

  • bierzemy obrane jajo na twardo (lub kilka - łatwiej zrobić);
  • w rondelku podgrzewamy sos sojowy (łyżka na jajo, na małym ogniu);
  • gdy sos zawrze wrzucamy jaja i obtaczamy, aż cały sos odparuje. 
Koniec. Przepis jak zwykle pochodzi z Just Bento. Jaja po zrobieniu mają przyjemny orzechowy* kolor (tylko z wierzchu - w środku są nieodróżnialne od "zwykłych" jaj na twardo):


Przypominają nieco jaja wielkanocne barwione cebulą, tyle, że bez skorupki. Widać wszystkie niedoskonałości obierania, każde uszkodzenie białka, więc jeśli oczekujemy czegoś dekoracyjnego, musimy być ostrożni. Niestety, po nocy w pudełku, kolor jest jakby mniej atrakcyjny (zdechły jakiś). Smak pozostaje - słony na początku, jajeczny w środku, nieco słodkawy (nolens volens sos trochę karmelizuje). 



*Mam lekki daltonizm, nie odróżniam odcieni brązu, zieleni, mam kłopoty z fioletem i takie tam. Uprzejmie proszę o powstrzymanie się od poprawiania mnie w kwestiach kolorystycznych.