poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Hikari Sushi, Wrocław, ul. Hubska 74a - recenzja

Byliśmy z Robaczkiem w sobotę, tradycyjnie w ramach testowania na kupony - ale na pewno wrócimy za pełną cenę, bo nie byliśmy jeszcze we Wrocławiu w lepszej suszarni, kropka. Idźcie, i zostawcie tam swoje pieniądze. Dłuższa recenzja poniżej, dla nieprzekonanych i niedowiarków.


Restauracja jest nowa, otwarta 4. lipca, a jej stronę znalazłem dopiero dzisiaj - nie było jej, gdy kupowaliśmy kupony (albo była marnie wypozycjonowana; nadal jest), więc nie bardzo wiedzieliśmy, czego się spodziewać - zwłaszcza, że kuponowa reklama skupiała się głównie na rzeczach, za którymi nie przepadamy (coś w stylu "dużo sushi z grillowanymi rybami i azjatycki szef kuchni wydziwia z połączeniami smaków"). Nastawieni byliśmy jednak optymistycznie - dwa tygodnie wcześniej restaurację odwiedził mój kolega z Zakładu i bardzo sobie chwalił te "zupełnie nowe smaki", więc około piętnastej zjawiliśmy się na miejscu. Parkingów naokoło pełno, osiedlowych i smarketowych. Po drodze spotkaliśmy dwóch pacjentów przebranych za Supermana i Śmierć (pytał mnie, jak dojść do prosektorium, podczas gdy jego kolega popychał tramwaj) - niestety nie zdążyłem zrobić im zdjęcia. Lokal jest w nowym budynku, dla zmyłki umieszczony tuż obok innej azjatyckiej knajpki. W środku jest sala na 10 stolików, (nieinwazyjnie podzielona na dwie mniejsze części, co daje sympatyczny efekt kameralności) i mały bar. Wystrój jest niemęczący dla oka, głównie różne japońskie i koreańskie kurzołapy, kakemono, durnostojki, repliki drzeworytów itp.



Wszystkie stoliki są czteroosobowe, spore, więc nie ma problemu ze zmieszczeniem potraw, jak to czasem bywa przy mikrostoliczkach dla par. Trochę się z początku lepiliśmy w krótkich spodenkach do krzeseł, bo są z błyszczącego czegoś skóropodobnego, ale w lokalu było przyjemnie chłodno, więc efekt zanikł. Podobał nam się świecznik


i zastawa

Pałeczki bardzo przyzwoite, bez drzazg.

Karta jest dość spora, oprócz sushi spory wybór dań na ciepło z kuchni koreańskiej i japońskiej (między 6 zł za najtańszą przystawkę do 40 za najdroższe danie główne). Do picia są produkty firmy od lodówki ze zdjęcia i trzy rodzaje herbat (słownie: czy, nie czydzieści, jak to gdzie indziej bywa, więc prawdopodobieństwo, że dostanie się coś zupełnie zwietrzałego znacząco się obniża) - nie wiem, czy umieją parzyć, bo był upał i piliśmy napój aloesowy (9 zł). Alkoholu nie ma. Desery dwa, w tym lody zielonoherbaciane (8 zł). Menu jest czytelne, bez udziwnień, bez parcia na zestawy, bez wielkich zdjęć jedzenia. Doklikałem się do wersji na wynos tu.

Zamówiliśmy mix sashimi (35 zł), dwa zestawy nigiri (38 zł) i jeden rolek (55 zł). Zdarzył się cud, bo potrawy pojawiały się po kolei, a nie wszystko na raz, jak to nam zwykle proponują (albo i nie, i po prostu przynoszą bez pytania). Efekt uboczny jest taki, że więcej się je. Wszystko podawane jest na ładnych geta, z dumnym napisem "Made in Korea". Imbir tylko różowy, dobrej jakości, jeden rodzaj sosu sojowego (Yamasa). Dostaliśmy bardzo przyjemne czekadełko - sunomono z lokalnych warzyw (marchew, sałata lodowa, czerwona kapusta itp.), pocięte dla wygodnego spożywania jednokęsowo. Urzekło mnie, że po raz pierwszy w suszarni nie podano mi wodorostów (tego czegoś w Renomie nie liczę, bo nie kawały sałaty nie mieściły mi się w paszczy), a japoński charakter potrawie nadawał dressing (zawierał m. in. osad, który podejrzewam o bycie skórką yuzu). Po czekadełku na naszym stoliku zjawiło się sashimi.


Od razu uprzedzam, że wszystkie porcje na zdjęciach są nadgryzione, bo najpierw pakowałem sobie coś do paszczy, a dopiero potem przypominałem, że miałem robić obrazki. Szef kuchni (cały czas pracujący za barem, ubrany w stylowe ciuszki - nie byłem w stanie zgadnąć, czy Japończyk, czy Koreańczyk, bo podstępnie mówił po polsku, ale przeczytałem dziś na stronie, że to drugie) bazuje na rybach, które w Polsce można dostać w miarę świeże. Wszystkie były pyszne, tuńczyk trochę pomęczony, ale doskonałej jakości, bez żadnych okropnych kawałków tkanki łącznej, włażących między zęby (był jeden, nie był okropny, nigdzie mi nie wlazł i był niewidoczny z zewnątrz, więc kucharz nie miał szans go zauważyć). Łosoś i dorada również znakomite, krewetki chyba nie były zamrażane, bo nie były gąbczaste i nasiąknięte wodą. Wasabi chyba z tubki, ja z proszku nigdy nie osiągnąłem takiej konsystencji. Bardzo prosta prezentacja z górką z pociętych warzyw - żadne tam fiu bździu z toną kiełków z majonezem.


Po tym doskonałym wstępie podano nam zestawy nigiri - nazwa myląca, bo oprócz nigiri były też uramaki. Byłem nieco uprzedzony, po zapowiedziach, że szef jest eksperymentatorem i pakuje do ryżu jabłko z mango i obtacza w ikrze, ale już pierwszy kęs mnie uspokoił - w Hikari Sushi rozumieją, że w sushi najważniejszy jest ryż, który był przygotowany po prostu fantastycznie. Wszystkie rybki, tak samo jak w sashimi były znakomite, a uramaki zawierały m. in. ulubiony przez Robaczka serek. Prezentacja ponownie minimalistyczna - maźgaj z majonezu i kawalątek sałaty. Jakoś da się wszystkiego nie urąbać w sezamie.


Na koniec jedliśmy zestaw rolek - hosomaki z tuńczykiem i awokado oraz grube uramaki z bardzo wieloma składnikami (jeden z rodzajów był naprawdę gigantyczny, ledwo mieściłem go na raz w jamie chłonąco-trawiącej - w środku miał m.in. tykwę, a z wierzchu posypany był ikrą). Kompozycje składników w uramaki rzeczywiście bardzo dobrze funkcjonowały. Nori były bardzo chrupkie, albo jakoweś lepsiejsze były, albo był to efekt krótkiego czasu między zrobieniem, a pożarciem (albo już byłem otumaniony doszczętnie wylewającą się na mnie falą pyszności). Pani, która nas obsługiwała, zapewniła nas, że nic się nie zmarnuje i zawsze może zapakować resztki, ale nie wiedziała, że ma do czynienia z twardymi zawodnikami. Na koniec zamówiliśmy jeszcze lody, a że zielonoherbaciane się właśnie skończyły, jedliśmy bazyliowo-cytrynowe. Rewelacyjne połączenie - ma się wrażenie, że bazylia daje lekko cierpki posmak, chociaż, jak podejrzewałem, po zatkaniu nosa była zupełnie niewyczuwalna.

Rachunek na wszystko opiewał na 200 PLN (licząc wartość kuponu, a nie jego cenę). Ponieważ wszystko jest relatywne, niniejszym wprowadzam moją osobistą skalę cen w restauracjach. Podane przedziały są kwotą, którą trzeba zapłacić za obiadokolację na dwie osoby:

do 100 PLN - tanio
101-200 - średnio
201-300 - znośnie
301-400 - nie wiem, nie jadłem
401 i więcej - drogo

czyli było średnio, przy czym uważam stosunek ceny do jakości za bardzo dobry. 

Obsługa przez całe popołudnie była bez zarzutu, pani była widoczna i obecna, kiedy trzeba, a niewyczuwalna w pozostałym czasie. Było oczywiście czysto, również w toalecie. Potrawy dość sprawnie wjeżdżały na stół, ale zajęte były tylko trzy stoliki, więc trudno powiedzieć, jak obsługa radziłaby sobie przy większym obciążeniu.

Podsumowując: spędziliśmy najmilsze popołudnie z sushi od dawna i na pewno wrócimy - również żeby przetestować dania gorące, bo ta część menu wyglądała wielce obiecująco. Od dzisiaj rezygnujemy też z wizyt w innych suszarniach (z wyjątkiem testowania lokali, w których jeszcze nie byliśmy - w przyszły weekend sprawdzamy Hoshi Sushi, o którym ciepło wypowiadała się koleżanka z JaponiaBliżej), bo nie ma po co - nie stanowią konkurencji dla Hikari. Mam nadzieję, że miejsce to odniesie sukces, na jaki zasługuje - mają naprawdę niewiele rzeczy do poprawienia (tzn. jest już dobrze, ale może być lepiej), a szef kuchni wydaje się wiedzieć, co robi. 

2 komentarze:

  1. Zgoda, może być tu jako, że Senor mnie przewyższa starszeństwem. Lubię gotować. No kurwa lubię, bardzo dużo daje mi to czasu na myślenie, a wbrew pozorom zajęte ręce myśleniu sprzyjają. Marzy mi się praca, gdzie używałabym rąk a nie głowy i miała czas myśleć. Ale póki co nie jest mi dane.
    W sumie to zawsze gotowałam dla większej ilości osób, kwestia skali powiedzmy.
    Japońskie pożywienia są owszem, łatwe i szybkie, ale zanim przywykłam do smaku wcale nie wydawały mi się smaczne. Wydawały mi się podłe dość. Z tym, że czułam potrzebę ich zjadania.
    Mam patent na chrupkie nori - poprzeciągać nad ogniem bezpośrednio przed użyciem, mniej wtedy chłoną. A sklep rybny okazał się porażką rodem z PRLU - pusto, smutno, siedzi za ladą dziadek z petem w paszczy. Chyba nie chcę od niego ryb :/

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja tam chodzę zawsze, super jedzenie :) nigdy się nie zawiodłam:)

    OdpowiedzUsuń