piątek, 20 lipca 2012

Gazpacho Jedyne Słuszne

Spotkały mnie ostatnio dwie (słownie: dwie) osobiste tragedie. Po pierwsze, wsiorbało mi gdzieś mój zeszyt z przepisami - od dawna go nie uzupełniam, bo wszystko mam podrukowane/poplikowane, ale miałem tam kilka niezwykle cennych recept (flaki Babci, pleśniak Mamy, zupa Kreta itp.) oraz notatek (np. ile soku jest w przeciętnej cytrynie, ile waży "średnia cebula", albo ile trzeba smażyć danej grubości stek z polskiej wołowiny, aby nadal nie nadawał się do jedzenia). Nie wiem, jak zeszyt A4 może zniknąć bez śladu w zagraconym do granic absurdu mieszkaniu, po prostu nie mieści mi się to w głowie. Po drugie, po otwarciu teczki z napisem "zupy", nie mogłem namierzyć przepisu na Jedyne Słuszne Gazpacho. Ja nawet wiedziałem precyzyjnie, gdzie w sieci leżał, ale okazało się, że chciwy właściciel The Times (Rupert Murdoch, któż by inny - mam nadzieję, że będzie miał hemoroidy, jak kosze pomarańczy*) każe sobie teraz płacić za treści. Postanowiłem, że pierwej przerzucę po trzykroć pozostałe teczki (a nuż gdzieś się ta kartka zapodziała), niźli przeleję tej hienie mojego jednego funta - znudziło mi się w połowie pierwszego razu. Koniec końców Murdoch dostał mojego funta, a ja, zaraz po znalezieniu inkryminowanego artykułu odbyłem uroczą rozmowę z brytyjską telefonistką, żeby anulować subskrypcję**.

* To podobno stare, indiańskie przekleństwo.
** Bo zamawia się dość łatwo - parę kliknięć, ale anulowanie wymaga telefonu do jukeja o określonej porze i detalicznego wytłumaczenia się ze swojej decyzji (powiedziałem Pani po drugiej stronie słuchawki, że jeśli nigdy nie kupiła po pijaku niczego przez internet, to albo nigdy nie była pijana, albo nie ma komputera). Była kupa śmiechu z moim nazwiskiem oraz adresem (madam, "ł" to jest takie szalone "l", proszę myśleć o tym jak o "t" po wizycie w pubie).

A, zeszycik znalazł się (tzn. Robaczek znalazła w jakimś nieprawdopodobnym miejscu) po dwóch dniach, podczas których byłem po męsku smutny (rzucałem przedmiotami i mięsem oraz spożywałem roztwory łagodnych depresantów) - w desperacji chciałem nawet uporządkować pomieszczenie, któremu przez lata bezskutecznie próbowałem nadać nazwę "gabinetu" - uzus semiotyczny zdecydował, że lepsza będzie "graciarnia".

Moja miłość do opisywanej tu zimnej zupy zaczęła się podczas mojej pierwszej wizyty w Hiszpanii - byłem wtedy ubogim studentem i za pieniądze polskiego i unijnego podatnika spędzałem, pod pozorem zdobywania wiedzy, urocze wakacje nad Morzem Śródziemnym. Skromne diety, które nadludzkim wysiłkiem woli pozyskali moi koledzy z kasy JM Rektora naszej Alma Mater wydawałem głównie na alkohol (który był dobry i tani*) oraz żywność w Polsce wtedy niedostępną (solone prażone migdały, smażoną kukurydzę i tą nieszczęsną zupę w kartonach). Potem wielokrotnie próbowałem odtworzyć ów cudowny dekokt w warunkach domowych - bez rezultatu, niestety nigdy nie był aż tak dobry, jak gazpacho przemysłowe. Tłumaczyłem to sobie jakością składników, tajemniczymi dodatkami smakowymi, gloryfikowaniem własnej młodości itp. Aż do czasu, kiedy wspomniana murdochowa gazeta, wtedy jeszcze w sieci darmowa, ogłosiła  konkurs na przepis pt. "taste of home". Byłem wtedy na etapie lekkiej fascynacji osobą Gordona Ramsaya (były to czasy, kiedy jeszcze faktycznie gotował w swoich restauracjach - ale o tym kiedy indziej), i czytałem  The Times tylko dlatego, że miał tam weekendową rubrykę z przepisami. W konkursie wybranych zostało kilkanaście przepisów (pamiętam całkiem niezłe pate z kurzych wątróbek, którego głównym składnikiem było brandy),  m.in. gazpacho. W przeciwieństwie do innych znanych mi recept, w tej papryka i pomidory zostały upieczone przed przerobieniem na zupę. To było objawienie - smak mojej młodości powrócił.

*Na tyle tani, że kiedy obsługa automatu z piwem w akademiku (sic!) podniosła cenę dwukrotnie, w naiwnym przekonaniu, że to zrównoważy popyt, nadal opłacało się nam opróżniać maszynę każdego wieczora. Mieliśmy jedną lodówkę na czterech i wypełniały ją głownie moje worki i kartony ze sfermentowanym sokiem winogronowym. Mili Hiszpanie, z którymi mieszkałem (biedni chłopcy mieli akurat sesję) uprzejmie zapytali, dlaczego my tyle pijemy - odpowiedziałem, że z przyzwyczajenia, bo w Polsce panuje tak potworne zimno, że na trzeźwo trudno jest przeżyć. Poza tym białe niedźwiedzie nie lubią pijanego mięsa. Chyba to łykali**.
** Było to w czasach, gdy o Polsce większość Europejczyków*** wiedziała tyle, że jest tam zimno, płynie się tam promem, a typowym zjawiskiem są zalegający w zaspach śniegu, pijani w sztok mężczyźni w żupanach.
*** Obiecuję, że to ostatnia dygresja: pewien znajomy doktor nauk technicznych podróżował w okolicach roku 1989 z Japonii, gdzie pracował, do domu. Oczywiście przez Alaskę. Gdy czekał na przesiadkę, zaczepił go starszy Japończyk, pytając po angielsku, z którego jest stanu (no bo przecież każdy biały musi być Amerykaninem). Usłyszawszy, że jego rozmówca jest z Polski, ucieszył się, bo słyszał, że ponoć ostatnio dzieje się u nas wiele ważnych rzeczy. "Wy macie tego swojego wielkiego rewolucjonistę, zaraz zaraz, jak on się nazywał ... aaaa, już pamiętam, KADAFI".



Przepis podaję w oryginalnych proporcjach i ze wszystkimi składnikami. Chleba nie dałem (w gazpacho jest to składnik opcjonalny), bo nie lubię go w tej zupie, estragonu też, bo w pobliskim warzywniaku trzeba wcześniej zamawiać. Użyłem za to octu estragonowego (przepis jest prosty - weź łagodny ocet z białego wina, wrzuć do niego parę gałązek świeżego estragonu, odczekaj ze dwa tygodnie), zamiast sherry. Oliwa była włoska, z rejonu Marche, warta mszy i osobnego wpisu. Con mal vinagre y peor aceite, buen gazpacho no puede hacerse, czyli, jak mawiał Mistrz Yoda, ze złym octem i oliwą gorszą, dobre gazpacho może być nie*Dałem więcej ogórków, które wcześniej pozbawiłem nasion. Ogórki były normalne (wg nomenklatury z tego słowniczka common/market/regular/garden/outdoor/field-grown cucumber; dla Polaka może być to nieco mylące, bo ogórki użyte w przepisie nazywają się u nas gruntowymi, co bardziej pasuje do wyżej przytoczonych nazw, niż Kirby cucumber; nota bene sieciowy słowniczek jest lepszy, niż odpowiadające mu hasło Larousse Gastronomique).  Pomidory kaliskie, papryka tescowa. Dałem też trochę świeżej bazylii. 


* Zgaduję, że Mistrz Yoda też używał google translatora. 

Gazpacho Jedyne Słuszne
Daje dwie porcje
  • 1 kg pomidorów
  • dwie czerwone paryki
  • 2 małe ogórki gruntowe
  • 4 ząbki czosnku
  • 2 Ł octu sherry lub do smaku
  • 1/2 szklanki oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia
  • 1/2 bochenka chleba (jeśli okrągły, to o średnicy ok. 20 cm)
  • 1/2 ł posiekanych liści estragonu
  • 2 ł soli lub do smaku
  • 1 ł świeżo zmielonego, czarnego pieprzu lub do smaku
  1. Piekarnik rozgrzać do 180 st. C. Blachę do pieczenia wyłożyć folią aluminiową i ułożyć na niej pomidory i paprykę. Piec w górnej części piekarnika przez 30 min. Pomidory przełożyć do szklanej misy i piec paprykę jeszcze 15 min., aż skórka będzie lekko zwęglona. Paprykę przełożyć do drugiej szklanej misy. 
  2. Odczekać, aż pomidory będzie można obrabiać ręcznie. Nad misą obrać, usunąć ogonki i porwać na małe kawałki. Paprykę obrać nad druga misą, usunąć nasionka i porwawszy na małe kawałki, dodać do pomidorów, wraz z przecedzonym przez sito powstałym sokiem. 
  3. Chleb pokroić na kromki, zanurzyć w wodzie na ok. 10 min. i bez odciskiwania nadmiaru płynu połączyć z mieszanką papryki i pomidorów. Dodać obrane i posiekane ogórki, drobniutko pokrojony czosnek, ocet, oliwę, estragon, sól i pieprz. Dokładnie wymieszać, przykryć i chłodzić w lodówce co najmniej 8 godzin. 
  4. Zblendować na gładko, chłodzić jeszcze przez dwie godziny, doprawić solą pieprzem i octem. 

Uwagi do wykonania:
ad. 1 Marco Pierre White podczas wystąpień na różnych imprezach zawsze mówi dwie rzeczy. Po pierwsze, pyta czy w danym kraju występują kostki rosołowe Knorr, i opowiada, jaki to świetny produkt (oto miara upadku niegdyś wielkiego szefa kuchni). Po drugie zadaje słynne pytanie: czy upieczony pomidor będzie smakował lepiej, od surowego? Oczywiście, że tak, bo utrata wody podczas pieczenia wydobędzie naturalną kwasowość pomidora. Widziałem to tyle razy, że zrobiło się nudne. 
Ja papryki pakuję do plastikowego woreczka, żeby się tam trochę pokisiły - skórka łatwiej odchodzi. 
ad. 2 Jeśli skóra z dłoni odchodzi Wam równie łatwo, jak skóra z pomidorów, to znaczy, że są za gorące. Dla hardkorów (albo porządnych kucharzy) - wypadałoby usunąć pestki również z pomidorów, ale ja jestem leń - tym razem mi się nie chciało.

ad. 3 i 4 Tworzy się z tego taka nieapetyczna breja - oliwa trochę się zestala, więc przed podaniem trzeba zupę wyciągnąć z lodówki i pozwolić jej nieco odtajać. Mój blender kielichowy (to się tak nazywa?) właśnie szlag trafił, z ręcznym (takim na pałce) jest za dużo zachodu, więc zupę miksowałem wielkim ostrzem w robocie kuchennym - potem żałowałem, że nie usunąłem pestek pomidorów, bo było je czuć. Moja zupa miała suboptymalną teksturę, ale smak był taki, jakiego oczekiwałem.



Zupa zyskuje na smakowitości, im dłużej leżakuje (do granic rozsądku), ale u mnie nigdy nie wytrwała zbyt długo. Otrzymałem już słabo zawoalowane polecenie służbowe przygotowania jej ponownie jak najszybciej. 


5 komentarzy:

  1. wyjątkowo precyzyjny przepis, ja jeszcze gazpacho nie jadłam, więc chętnie spróbuję, tym bardziej że od jakiegoś czasu mam na nie ochotę.
    A dygresje i wstęp są wspaniałe. Czytałam sobie dwa razy, dwa dni pod rząd. Może jeszcze jutro też przeczytam.
    Monika

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeśli nigdy nie jadłaś, to z góry ostrzegam: miażdżąca większość przepisów jest ze świeżych warzyw.

    Strasznie się rozpisałem tym razem :) Czasem się zdarza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. rozpisuj się, jak dla mnie, do woli :) cała przyjemność po mojej stronie

      Usuń
  3. Zrobiłam - i już wiem, popełniłam błąd dodając chleb, następnym razem będę słuchać "mistrza"... ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratuluję w imieniu Mistrza Yody. Kazał Ci powtórzyć, byś chleba unikała, bo na Ciemną Stronę prostą ścieżką jest on.

    OdpowiedzUsuń