Recenzje będą dwie, bo w Nabe byliśmy z Robaczkiem dwa razy, przy czym drugi raz będzie najprawdopodobniej ostatnim. Za pierwszym było wystarczająco dobrze, żeby uzasadnić drugi. Za drugim do konsumpcji nie doszło. Jeśli chcesz się dowiedzieć, dlaczego warto odwiedzić Nabe, czytaj dalej. Jeśli jednak chcesz się dowiedzieć, dlaczego Nabe należy omijać szerokim łukiem, przewiń na sam dół.
Nabe mieści się w przyjemnej okolicy Bulwaru Dedala. Lokal jest dość nowy, założony i firmowany przez ekipę Sushi Korner (nie byłem, ale wspominam z kronikarskiego obowiązku). Byliśmy w sobotni wieczór, większą ekipą, łącznie z dziećmi wieku wczesnopodstawówkowym. Wystrój lokalu przyjemny, dużo drewna, bambus, ceramika, japońskie akwarele - miło i relaksująco. Stoliki w poustawiane we wnękach, za przepierzeniami - intymnie. Można przyjść z psem. Toalety czyste i schludne.
Kart dostaliśmy kilka - osobną z herbatami, sushi, pozostałym jedzeniem i alkoholem. Na karcie z herbatą napisane jest, że nie mają koncesji na alkohol (ale można przynieść własną butelkę - korkowe 14 zł), na karcie z alkoholami, że jednak alkohol w weekendy jest. Dziwne to trochę i pachnie jakimś szwindlem (zwłaszcza, że przy płaceniu rachunku dostaliśmy osobny rachunek za alkohol i to z innego lokalu). Nie wnikam. Karty proste, estetyczne, czytelne. Nazwy potraw to niestety pomieszanie z poplątaniem polskiego, angielskiego i japońskiego (i chyba hiszpańskiego - yo soy tomato i chińskiego - po-ku) - nie przepadam, strasznie to pretensjonalne. Zwłaszcza że nigiri jest z ośmiornicą, a maki, nie wiedzieć czemu, z tako. Można się oczywiście dopytać co jest co, a przemiła obsługa uprzejmie wyjaśni.
Nazwa restauracji sugeruje, że specjalizuje się w nabemono, czyli "rzeczach w garnku". Potrawy takowe z reguły gotuje się bezpośrednio na stoliku, gdzie kilka osób dzieli się zawartością rzeczonego garnka. Tu pewne rozczarowanie - nabemono w karcie są dosłownie trzy, i nie są to "standardy" typu sukiyaki, czy shabu-shabu. Oprócz tego znaleźliśmy w karcie kilka rodzajów donburi (czyli michy ryżu z czymś - np. łososiem teriyaki) tempurę (podawaną niezbyt klasycznie z makaronem soba, a nie z ryżem), 3 desery (w zasadzie 4, bo obsługa poinformowała, że "ciasta dnia" są 2 rodzaje), krótkie menu dla dzieci, przystawki (o tym za chwilę), 3 zupy (z "obowiązkowym" miso) i przedziwnie eklektyczny wybór "dań głównych" - żeberka, stek z polędwicy, muffin kukurydziany z buraczkami, łosoś sous vide i tataki z tuńczyka. Miało być fusion i jest fusion.
Przystawek jest 7 rodzajów (przy czym gyoza może mieć 3 różne nadzienia) i mennu zachęca do zamawiania ich hurtowo, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Przed przystawkami dwie niespodzianki: pierwsza to coś w rodzaju oshibori, ręczniczka podawanego w japońskich restauracjach do wytarcia rąk. Cieniutka tkanina jest ciasno zwinięta w niewielki walec i polana na oczach gościa wrzątkiem zamienia się w wilgotną szmatkę. Bardzo fajny akcent. Druga niespodzianka to czekadełko (standardowa, nudna sałatka z wakame), podana w słoiczkach typu weck (sic! z pokrywką z logo i truskawką włącznie). Estetyczny WTF, zwłaszcza w porównaniu ze śliczną ceramiką używaną podczas reszty wieczoru.
Przystawki pojawiły się na stole dopiero po czterdziestu minutach (!), na dodatek edamame było letnie (!!). Sos do gyozy dostałem, jak po pierożkach zostało już tylko wspomnienie (!!!). Przystawki ogólnie smaczne (karaage też, chociaż panie z Kame robią lepsze).
Po przystawkach czas przyszedł na dania główne. Podstawa - ryż - bez zarzutu. Łosoś teriyaki (nota bene w menu jest literówka) pyszny, miękki i wilgotny, do tego tamagoyaki - mniam. Tempura bardzo dobra, tylko makaron niestety przesolony. Robaczek jadła mały zestaw sushi - mieszankę z której skubnąłem nigiri z tuńczykiem - znakomite. Ja oczywiście jadłem nabe - zdecydowałem się na garnczek "wieprzowy". Szwagierka jadła kaczy - nie było najmniejszego problemu z zamianą makaronu sojowego na soba.
Z okazji nabe na stół wjeżdżają kuchenki turystyczne, na których można sobie dowolnie podgrzewać gliniany garnczek (naczynia do nabe nazywają się donabe - 土鍋 - łatwo zapamiętać). Porcja "duża" jest naprawdę wielka i można spokojnie obdzielić nią kilka osób i wszyscy się najedzą. Mój bulion był był esencjonalny i pełen smakowitych różności, ze świeżymi liśćmi shisho włącznie. Chāshū w porównaniu z tym z Panda Ramen - niebo a ziemia.
Na deser spróbowaliśmy ciast dnia (kusił fondant matcha, ale trzeba by było na niego czekać) - dwa do wyboru, sernik przepyszny. Podsumowując - spędziliśmy w Nabe przemiły wieczór. Było kilka mniejszych i większych potknięć, ale jedzenie się obroniło, zachęcając nas do ponownych odwiedzin.
Podejście drugie - piątkowy wieczór, dwie pary, rezerwacja. Lokal zapełniony mniej więcej w połowie. Zaczyna się standardowo, miło i sympatycznie, dostajemy do łapek karty. W planie było testowanie nabowego sushi, zaglądam więc do działu z nigiri i pytam, co kryje się pod nazwą "hamachi" - pytam nie bez kozery, bo ryba ta występuje wyłącznie na Pacyfiku. Pani odpowiada, że seriola. Drążę dalej, bo do rodzaju Seriola należy kilkanaście gatunków - pytam, gdzie była złowiona. Pani się musi zapytać. Odpuszczam, bo nie chcę dziewczyny stresować - to samo ćwiczenie moglibyśmy powtórzyć z "saba". Ludzie kochani, podajecie surowe ryby - musicie wiedzieć co najmniej jakie i gdzie zostały złowione. I kiedy. Bo, uwaga, ONE SĄ SUROWE. W byle smarkecie na stoisku z rybami jest wyłożony segregator, z którego można się dowiedzieć gdzie, kiedy i w jaki sposób pozyskano rybę, leżącą na lodzie obok.
Zamawiamy sushi, przystawki i napoje. Pani po chwili wraca i mówi, że na sushi trzeba czekać minimum 40 minut "bo jest dużo zamówień telefonicznych". Żartujemy ponuro, że może zamówimy przez telefon z dowozem do Nabe, będzie szybciej. Pani zmieszana, odpuszczamy. Szwagier zaczyna marudzić, że chciał sushi. Szwagierka próbuje zamówić muffina kukurydzianego - nie ma. No to w takim razie łosoś sous vide. Nie ma. Czy czegoś jeszcze nie ma? Pani zapewnia, że tylko tego. Zamawiamy to, co jest i nie jest sushi. Informuję Panią grzecznie, że jestem głodny. Pani wraca po chwili z informacją, że przystawki będą za pół godziny. Decyzja, że idziemy gdzie indziej zostaje podjęta natychmiastowo i przez aklamację. Przepraszamy się nawzajem z obsługą i wychodzimy. Kurtyna.
Kochane Nabe, po dwóch wizytach mogę stwierdzić, że podstawy macie opanowane, ale niszczą Was szczegóły. Co prawda Wasze jedzenie jest dobre, ale wasza kuchnia nie. Przystawki są po to, żeby mitygować problemy na zapleczu, jakiekolwiek by nie były - sushi master zachorował, kucharz się upił, nawał zamówień na wynos, piec wybuchł, mleko się rozlało, inwazja karaczanów. Gościowi to wszystko wisi obojętnym kalafiorem. Przystawka ma do gościa trafić po dwudziestu minutach od zamówienia, w całości i równej temperaturze. Menu w tym dziale macie przemyślane - pełen zestaw siedmiu dań da się wypuścić w pięć minut, a może je robić odpowiednio poinstruowana małpa. Albo macie kiepski prep, albo wasza kuchnia leży i kwiczy organizacyjnie.
Co do sali: Panie się starają. Są miłe, uprzejme, łatwo je znaleźć, wielki plus za szczerość - ale kelnerka wiedzieć w szczegółach i na wyrywki, co jest w czym w karcie. I w żadnym wypadku nie można zasugerować gościowi, że jego zamówienie jest opóźnione z powodu zamówień na wynos.
W restauracji nie płacimy tylko za jedzenie, ale też za całe doświadczenie. Bardzo mi przykro, ale doświadczenie czekania na pyszne jedzenie w Nabe nie jest w moim przekonaniu warte swojej ceny.
Kart dostaliśmy kilka - osobną z herbatami, sushi, pozostałym jedzeniem i alkoholem. Na karcie z herbatą napisane jest, że nie mają koncesji na alkohol (ale można przynieść własną butelkę - korkowe 14 zł), na karcie z alkoholami, że jednak alkohol w weekendy jest. Dziwne to trochę i pachnie jakimś szwindlem (zwłaszcza, że przy płaceniu rachunku dostaliśmy osobny rachunek za alkohol i to z innego lokalu). Nie wnikam. Karty proste, estetyczne, czytelne. Nazwy potraw to niestety pomieszanie z poplątaniem polskiego, angielskiego i japońskiego (i chyba hiszpańskiego - yo soy tomato i chińskiego - po-ku) - nie przepadam, strasznie to pretensjonalne. Zwłaszcza że nigiri jest z ośmiornicą, a maki, nie wiedzieć czemu, z tako. Można się oczywiście dopytać co jest co, a przemiła obsługa uprzejmie wyjaśni.
Nazwa restauracji sugeruje, że specjalizuje się w nabemono, czyli "rzeczach w garnku". Potrawy takowe z reguły gotuje się bezpośrednio na stoliku, gdzie kilka osób dzieli się zawartością rzeczonego garnka. Tu pewne rozczarowanie - nabemono w karcie są dosłownie trzy, i nie są to "standardy" typu sukiyaki, czy shabu-shabu. Oprócz tego znaleźliśmy w karcie kilka rodzajów donburi (czyli michy ryżu z czymś - np. łososiem teriyaki) tempurę (podawaną niezbyt klasycznie z makaronem soba, a nie z ryżem), 3 desery (w zasadzie 4, bo obsługa poinformowała, że "ciasta dnia" są 2 rodzaje), krótkie menu dla dzieci, przystawki (o tym za chwilę), 3 zupy (z "obowiązkowym" miso) i przedziwnie eklektyczny wybór "dań głównych" - żeberka, stek z polędwicy, muffin kukurydziany z buraczkami, łosoś sous vide i tataki z tuńczyka. Miało być fusion i jest fusion.
Przystawek jest 7 rodzajów (przy czym gyoza może mieć 3 różne nadzienia) i mennu zachęca do zamawiania ich hurtowo, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Przed przystawkami dwie niespodzianki: pierwsza to coś w rodzaju oshibori, ręczniczka podawanego w japońskich restauracjach do wytarcia rąk. Cieniutka tkanina jest ciasno zwinięta w niewielki walec i polana na oczach gościa wrzątkiem zamienia się w wilgotną szmatkę. Bardzo fajny akcent. Druga niespodzianka to czekadełko (standardowa, nudna sałatka z wakame), podana w słoiczkach typu weck (sic! z pokrywką z logo i truskawką włącznie). Estetyczny WTF, zwłaszcza w porównaniu ze śliczną ceramiką używaną podczas reszty wieczoru.
Przystawki pojawiły się na stole dopiero po czterdziestu minutach (!), na dodatek edamame było letnie (!!). Sos do gyozy dostałem, jak po pierożkach zostało już tylko wspomnienie (!!!). Przystawki ogólnie smaczne (karaage też, chociaż panie z Kame robią lepsze).
Po przystawkach czas przyszedł na dania główne. Podstawa - ryż - bez zarzutu. Łosoś teriyaki (nota bene w menu jest literówka) pyszny, miękki i wilgotny, do tego tamagoyaki - mniam. Tempura bardzo dobra, tylko makaron niestety przesolony. Robaczek jadła mały zestaw sushi - mieszankę z której skubnąłem nigiri z tuńczykiem - znakomite. Ja oczywiście jadłem nabe - zdecydowałem się na garnczek "wieprzowy". Szwagierka jadła kaczy - nie było najmniejszego problemu z zamianą makaronu sojowego na soba.
Z okazji nabe na stół wjeżdżają kuchenki turystyczne, na których można sobie dowolnie podgrzewać gliniany garnczek (naczynia do nabe nazywają się donabe - 土鍋 - łatwo zapamiętać). Porcja "duża" jest naprawdę wielka i można spokojnie obdzielić nią kilka osób i wszyscy się najedzą. Mój bulion był był esencjonalny i pełen smakowitych różności, ze świeżymi liśćmi shisho włącznie. Chāshū w porównaniu z tym z Panda Ramen - niebo a ziemia.
Na deser spróbowaliśmy ciast dnia (kusił fondant matcha, ale trzeba by było na niego czekać) - dwa do wyboru, sernik przepyszny. Podsumowując - spędziliśmy w Nabe przemiły wieczór. Było kilka mniejszych i większych potknięć, ale jedzenie się obroniło, zachęcając nas do ponownych odwiedzin.
***
Zamawiamy sushi, przystawki i napoje. Pani po chwili wraca i mówi, że na sushi trzeba czekać minimum 40 minut "bo jest dużo zamówień telefonicznych". Żartujemy ponuro, że może zamówimy przez telefon z dowozem do Nabe, będzie szybciej. Pani zmieszana, odpuszczamy. Szwagier zaczyna marudzić, że chciał sushi. Szwagierka próbuje zamówić muffina kukurydzianego - nie ma. No to w takim razie łosoś sous vide. Nie ma. Czy czegoś jeszcze nie ma? Pani zapewnia, że tylko tego. Zamawiamy to, co jest i nie jest sushi. Informuję Panią grzecznie, że jestem głodny. Pani wraca po chwili z informacją, że przystawki będą za pół godziny. Decyzja, że idziemy gdzie indziej zostaje podjęta natychmiastowo i przez aklamację. Przepraszamy się nawzajem z obsługą i wychodzimy. Kurtyna.
Kochane Nabe, po dwóch wizytach mogę stwierdzić, że podstawy macie opanowane, ale niszczą Was szczegóły. Co prawda Wasze jedzenie jest dobre, ale wasza kuchnia nie. Przystawki są po to, żeby mitygować problemy na zapleczu, jakiekolwiek by nie były - sushi master zachorował, kucharz się upił, nawał zamówień na wynos, piec wybuchł, mleko się rozlało, inwazja karaczanów. Gościowi to wszystko wisi obojętnym kalafiorem. Przystawka ma do gościa trafić po dwudziestu minutach od zamówienia, w całości i równej temperaturze. Menu w tym dziale macie przemyślane - pełen zestaw siedmiu dań da się wypuścić w pięć minut, a może je robić odpowiednio poinstruowana małpa. Albo macie kiepski prep, albo wasza kuchnia leży i kwiczy organizacyjnie.
Co do sali: Panie się starają. Są miłe, uprzejme, łatwo je znaleźć, wielki plus za szczerość - ale kelnerka wiedzieć w szczegółach i na wyrywki, co jest w czym w karcie. I w żadnym wypadku nie można zasugerować gościowi, że jego zamówienie jest opóźnione z powodu zamówień na wynos.
W restauracji nie płacimy tylko za jedzenie, ale też za całe doświadczenie. Bardzo mi przykro, ale doświadczenie czekania na pyszne jedzenie w Nabe nie jest w moim przekonaniu warte swojej ceny.
Ostro. Ale uzasadnienie do mnie trafia. Uwazam jednak ze lepiej napisac taka skarge do managmentu najpierw a potem zjezdzac publicznie. jesli odpowiedz nie satysfakcjonuje. W kazdej restauracji zdarzaja sie slabsze dni. Choc oczywiscie to nie powinien byc Piatek czy sobota.
OdpowiedzUsuńTakie czasy - trzydzieści lat temu wpisałbym się (albo nie) do księgi skarg i wniosków, na co dostałbym (albo nie) pismo poleconym od kierownika. Dziś pisze recenzję na blogu i odpowiedź (żeby nie było - merytoryczną) mam na fejsie.
UsuńMam zamiar odwiedzić tę knajpę, po przeczytaniu tej recenzji wiem, że muszę uzbroić się w cierpliwość w oczekiwaniu na posiłek.
OdpowiedzUsuń