piątek, 25 sierpnia 2017

Kame Wrocław - recenzja

tl;dr w moim przekonaniu to jest najlepsza we Wrocławiu japońska restauracja.



 Jest we Wrocławiu kilka miejsc, gdzie można zjeść przyzwoite sushi. Japońskiej restauracji nie było do niedawna jednak żadnej - bardzo przepraszam, ale "jazda obowiązkowa" misoshiro + gyoza* + tempura + sałatka z wakame to trochę za mało**.  Trochę ostatnio wypączkowało ramenów, onigiri i nabe różniastych, na Gastro Nockach widziałem nawet jakiś ludzików z okonomiyaki, ale królowa jest tylko jedna. Jedna i niepowtarzalna.

* Swoją drogą zaimportowana z Chin w ramach japońskiego imperializmu z lat trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku.
** I trzy dania w lunch menu też za mało.

O Kame dowiedziałem się przypadkiem. Zwykle na Zakładzie jadam to, co przyniosłem w domu, ale mniej więcej raz w tygodniu gdzieś łażę. Do wyboru jest wbudowana w zakład psiarnia, zwana żartobliwie "kantyną" (gdzie można na wagę spożyć umarłe potrawy prosto z bemarów), oraz lokalna biota knajpek i fudtraków, żywiących okoliczne biurowce. Nachylając się nad maszyną* kolegi, zauważyłem przytaśtaną do ścianki karteczkę.

* Mam nadzieję, że behape nie czyta mojego bloga, bowiem nachylanie się nad maszyną jest skrajnie niebezpieczne. Szalik się może wkręcić, albo coś. 




Kolega zeznał, że to takie dwie Japonki dają japońskie jedzenie w garażu. Za pierwszym podejściem miałem falstart - był piękny piątek jakoś rok temu, Robaczek przyjechała na zakład koło południa, i poszliśmy na Archimedesa szukać "garażu". Dla niewrocławian: to taki spory teren komercyjny w centrum miasta, mnóstwo mniejszych i większych firm, firemek, sklepów, hurtowni, warsztatów, szkół, siłowni - na guglemapach naliczyłem 26 i wiem, że to nawet nie połowa. W plątaninie uliczek, płotów, płotków, hal, parkingów, budów, budyneczków i budynków łatwo się zgubić, jeśli się nie wie, gdzie dokładnie iść - dość powiedzieć, że obeszliśmy jedną z większych hal bez sensu dookoła. "Garaż" okazał się być parterem betonowego klocka, dzielonego ze szkołą tańca na piętrze. Lokal był nabity ludźmi i miła, skośnooka pani poinformowała nas, że "pół godziny". Poszliśmy na burgera na Góralską do chłopaków z 66 American Burger. Też są smakowici bardzo.

Od tego czasu odwiedziłem Kame wielokrotnie, zawsze w okolicach 11:30, kiedy lokal dopiero zaczyna się rozkręcać - gwarantuje to miejsce i dość szybkie otrzymanie karmy - danie główne jest zawsze robione na świeżo i czasem, przy dużym obłożeniu trzeba czekać. Lokal jest tyci - w zimie może z 10 miejsc, latem w porywach drugie tyle w ogródku. Restaurację prowadzą dwie przemiłe panie, które w malutkiej kuchni przygotowują na oczach klientów pyszne potrawy. W karcie jest w zasadzie jedna pozycja - obento (jest też wersja "powiększona" w sekretnym menu), która składa się prawie zawsze z ryżu, czegoś na ryżu (zwykle nie wege, często nie kosher/halal), plasterka tamagoyaki i dwóch sałatek/tsukemono. Przy zamówieniu jedzonym na miejscu (można wziąć na wynos) dostaniemy też do tego zieloną herbatę (latem z lodem) i zupę miso.  Pałeczkowo niepełnosprytni dostaną oczywiście widelec/łyżkę (pałeczki swoją drogą znakomite). Za 5 zł możemy też zjeść oyatsu (przegryzkę między posiłkami) - ciasto - codziennie inne, zawsze pyszne (najlepszy są serniki - z zieloną herbata macha albo kremem kasztanowym; można zamówić całe z dwudniowym wyprzedzeniem). Kame to też jedyne znane mi miejsce we Wrocławiu, gdzie można zjeść wyroby cukiernicze z anko (słodką pastą z fasoli azuki). W piątki bywa sushi (futomaki; bywa wege do wyboru). Jeszcze nie udało mi się zjeść czegoś niesmacznego. Wszystko jest pyszne. Panie nie wydziwiają i gotują z tego, co w Polsce jest łatwo dostępne, raczej nowocześnie, niż tradycyjnie. Dania są proste i bezbłędne. Prezentacja bez zarzutu - proszę sobie obejrzeć na mordoksiążce. To jedzenie nie jest "upozowane"na potrzeby food porn. Tak w Kame wygląda obiad. Wielkość porcji jest idealna - wychodzę na lekkim głodzie (chyba, że dopcham się ciastkiem).

Wystrój Kame jest jedyny w swoim rodzaju, coś jakby Ikea-spotyka-Gierka-spotyka-bento-bar. Meble są od Sasa do Lasa, sporo klimatycznych japońskich gadżetów (obowiązkowy maneki-neko, no i oczywiście żółwie), trochę prasy i książek po polsku i japońsku. Generalnie jest bardzo przytulnie. Otwarta kuchnia, tycia, zwykła kuchenka, dwa zlewy, dwie lodówki. Panie mają też jakieś Wunderwaffe do ryżu, 4 razy większe od mojego garnka.

Lokal jest full legal, karty kontroli lodówek i kasa fiskalna (kart i paszonów* nie przyjmują). W programie lojalnościowym zbiera się pieczątki, za zebranie pięciu jest gratisowe onigiri, a za dziesięć obento. Normalnie onigiri można kupić za 5 zł, z bardzo różnymi nadzieniami (bez udziwnień, wkładki są typowo japońskie - jeśli traficie, to koniecznie umeboshi). Przed południem bywają jeszcze ciepłe. Kulki nie umierają - glon w celofanie stanowi opakowanie dla ryżu. Rozwiązanie znane jest ze smarketów, gdzie na ladach chłodzących leża martwe bryłki klajstru. Onigiri z Kame są świeżutkie i przepyszne. Pod żadnym pozorem nie wolno ich pakować do lodówki - po prostu trzeba zjeść do wieczora.

* Za mojej młodości nazywało się to "kartki na żywność" i też dostawało się w zakładzie pracy.




Kame propaguje kulturę japońską , przypominając o świętach (np. na Setsubun dostaliśmy fuku mame - prażoną soję). Znalazłem też tam kiedyś ulotkę filmu, w którym Kylo Ren i Spider-Man szukali w Japonii Qui-Gon Jinna*. Ekipa bywa na różnych japońskich i niejapońskich imprezach (np. na wydarzaniach organizowanych przez Fundację NAMI i na Gastro Nockach - i mają wtedy takoyaki!). Podziwiam, że się właścicielkom chce i życzę wielu sukcesów.

* Byliśmy z Robaczkiem, pięknie nakręcony.

Dla porządku: lokalny guru od jedzenia Kame swego czasu z lekka obsmarował - jego recenzję można przeczytać tu. Polemizować nie będę - lubię czytać twórczość Pana Piotra, w kontakcie osobistym gość też jest przemiły, ale podniebienie ma trochę inne od mojego. Mam wrażenie (podejrzewam, że to efekt izolacji), że w kwestiach okołokuchnioazjatyckich zwykle się z nim nie zgadzam.



1 komentarz: