środa, 10 kwietnia 2013

Studio Qulinarne, Kraków - recenzja

Zmogła mnie ostatnio jakaś paskudna infekcja, która przykuła mnie do łóżka i odspawała od komputera. Na szczęście udało mi się doprowadzić się do stanu używalności na tyle, żeby w sobotę, dwa tygodnie przed Wielkanocą odwiedzić Kraków i wystawę "Skarbiec wiernych wasali" (po raz kolejny dziękuję Autorce bloga Japonia Bliżej podpowiedź) w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha. W drodze na obiad zupełnie przypadkowo i nieplanowo obejrzeliśmy też Muzeum Inżynierii Miejskiej (dość nowe, dość nowoczesne i po prostu bardzo fajne, polecam również rodzicom z małymi dziećmi - muzeum ma całkiem pokaźną część doświadczalno-interaktywną), więc kiedy w okolicach szesnastej siadaliśmy do stołu, Robaczek była już porządnie głodna (czytaj: zła jak osa).

Restaurację do testowania wybraliśmy metodą standardową, tzn. sprawdziliśmy, komu świeżo wydany przewodnik Michelin dał widelce i poczytaliśmy sobie karty. Studio Qulinarne wygrało interesującym i bardzo kompaktowym menu (jedna kartka A4). Restauracja mieści się z boku wspomnianego muzeum, w starym garażu. Wystrój jest taki sobie - można obejrzeć sobie na stronie lokalu, nas nie zachwycił, ale czuliśmy się przytulnie. Stoły przykryte są ciemnymi obrusami (które nie są brudne, ale znakomicie widać na nich białe kłaczki po praniu), do tego czarne podkładki z plastikowej plecionki (nieco prujące się na brzegach). Krzesła ciemne, z kilku różnych kompletów, podobno dziewiętnastowieczne - moje musiałem podmienić, bo się kolebało. Na półkach pod ścianami i na belkach pod sufitem książki (fajnie się to musi kurzyć), między stolikami lampy w takich kolumnach z białego płótna - nie wiem, jak to opisać, proszę sobie obejrzeć zdjęcia - wygląda to dziwnie, ale efekt jest dobry (pomijając plamy z krwi? sosu? na najbliższym nam pokrowcu). W lokalu stoją pełnowymiarowe brzozy w worach z ziemią, co jest pomysłem katastrofalnym. Po pierwsze, te drzewa potrzebują zimy - bez niej zgłupieją i umrą (co już widać - drzewa mają widoczną defoliację). One w zimie nie wiedzą, co się dzieje, bo mają światło tylko kilka godzin dziennie, a jednocześnie jest im ciepło. Po drugie, w takiej ilości ziemi to sobie można bonsai hodować, a nie takie wielkie rośliny. Po trzecie, alergia na pyłek brzozy jest w dzisiejszym świecie dość powszechna - pod koniec obiadu ciekło mi już z nosa. 

Popołudnie upłynęło nam pod znakiem drobnych szczegółów, które powodują, że perfekcyjnie nie było. Przy wejściu wita barman, można się posadzić samemu, ale może się okazać, że trafimy na stolik zarezerwowany (czego nie widać, bo nie ma żadnych tabliczek, czy kartek), i trzeba się będzie przesiadać. Barman ma w ogóle krechę, bo Robaczek przyuważyła, jak obgryza paznokcie. Toaleta czysta i schludna, ale zimno było, jak w psiarni - sugerowałbym farelkę, albo coś. Pani, która nas obsługiwała była, miła i nieupierdliwa, ale młodziutka i zielona w swoim fachu, jak szczypiorek na wiosnę. Miała parę wpadek - a to zapomniała które z nas co zamawiało, a to sprzątnęła pozostałe dwie zastawy (siedzieliśmy we dwójkę przy czteroosobowym stoliku) kiedy jedliśmy, a to ni z tego ni z owego zastawę po deserze sprzątnęła koleżanka, ale ogólnie było miło. Oprócz kart restauracji (jedna kartka jedzenia plus jedna kartka win ) dostaliśmy kartę baru (cztery kartki napojów),  nie wiedzieć czemu jedną na dwie osoby. Karty były w wyświechtanych okładkach z tekturki - powycierane rogi i tym podobne. Robaczek była rozczarowana brakiem soku brzoskwiniowego oraz bananowego (rzadko która restauracja je ma), więc piła pomarańczowy, a ja herbatę (do wyboru jest czarna i zielona, gatunków nieokreślonych - ale była poprawna). Jakiś czas po złożeniu zamówienia na stolik wjechał koszyczek ze smakowitymi kromkami bułeczki oraz butelki (takie sklepowe, z nalepkami i zakrętkami) octu balsamicznego i oliwy. Oliwa była paskudna, na opakowaniu przeczytałem, że jest mieszanką oliwy z oliwek wyhodowanych w Unii (Włochy) i poza nią*. Wstyd. 

* Włochy są jedynym krajem na świecie, który eksportuje więcej oliwy, niż sam produkuje. Oliwę włoską często miesza się z dużo gorszą oliwą sprowadzaną np. z Maroka.

Zastawa była prosta, biała, solidna (wręcz przyciężkawa) i nosiła ślady mechanicznego mycia w twardej wodzie (erozja i plamy). Szklanki i kieliszki co prawda wypolerowane, ale zerodowane od zmywarki, takoż sztućce.

Chwilę po tym, gdy głodna Robaczek weszła w stan "gdzie jest mój starter?" dostaliśmy niezapowiedziane czekadełko - grasicę z czerwoną cebulą i sosem cynamonowym - całkiem smaczne, choć chyba nie wszystkie błonki zostały z rzeczonej grasicy dokładnie oskubane. Przystawka pojawiła się niedługo potem - dla mnie zupa krem z soczewicy z wątróbką cielęcą (miałem ochotę na ślimaki albo foie gras, ale wymarzliśmy na dworze i chciałem się rozgrzać), dla Robaczka sałatka Cezar. Zupa była znakomita, wspaniale pachniała wędzonką, a wątróbka była mięciutka. Robaczek była nieco zaskoczona formą (duuuża) i treścią (obecnością grillowanego kurczaka - nota bene przyrządzonego bez zarzutu, bardzo soczystego, plasterków usmażonego bekonu oraz ilością anchovis w dressingu) - ja ją po prostu robię trochę inaczej. Zaczęliśmy przypuszczać, że lokal nadrabia braki jedzeniem, co potwierdziły dania główne.

Małżonka moja zamówiła sobie polędwiczkę wieprzową w ziołowej panierce z sosem z czerwonego wina (na obrazku poniżej) - mięciutką, pod chrupiąca skorupką i z podkreślającym smak sosem. Lekka wpadka była przy podanych z mięsem warzywach - wszystkie były pieczołowicie usmażone saute, ale brukselka ewidentnie potrzebowała nieco więcej czasu (była twardawa). Polędwiczka była przyrządzona idealnie, sos bez zarzutu, prezentacja bez udziwnień (prawie - nie odważyliśmy się sprawdzić, czy kwiatek był jadalny).


Ja jadłem ogon wołowy z fenkułem na puree z karotki. Wrażenie było interesujące. Każdy z komponentów potrawy miał jakiś feler (fenkuł był pocięty w długie paski, przez  co ciężko się go jadło, poza tym był mocno pieprzny, sos miał moim zdaniem zbyt intensywny smak, a puree zbyt mało intensywny), ale podane razem maskowały nawzajem swoje wady i uwypuklały zalety (ogon rozpływał się w ustach). Bardzo udana kombinacja. To fioletowe na zdjęciu to ziemniak, jakby ktoś się pytał.


Na wysokości deseru byliśmy już całkowicie przekonani, że właściciel zatrudnił świetną załogę w kuchni, po czym przyoszczędził na wielu innych rzeczach. Ja jadłem semifredo (czytaj: lody) z selera naciowego (świetny pomysł, zaskakujący smak),


a Robaczek mrożony creme brulee (bez szału - chyba jednak wolimy tradycyjną wersję).



Podsumowując, po raz kolejny okazało się, że inspektorzy Michelin przyznają swoje gwiazdki, ciapki, plamki i widelce nie wiadomo za co. Widelce mają niby oznaczać stopień komfortu restauracji, abstrahując nieco od jedzenia - tymczasem Studio Qulinarne do komfortowych nie należy, za to karmią znakomicie. I niezbyt drogo, zapłaciliśmy niecałe 200 PLN (bez alkoholu). Polecam, jeśli ktoś się chce skupić przede wszystkim na potrawach - warto.


5 komentarzy:

  1. Nie ma za co - wybieram się do Krakowa za jakieś dwa tygodnie znowu, to będzie kolejny post. Ale obiad chyba jednak zjem gdzie indziej. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć :)

    Chciałabym Cię zaprosić do udziału w konkursie, w którym do wygrania jest m.in. wygodny, silikonowy, składany lunchbox :)
    http://breakfast.blox.pl/2013/08/Lunchowy-konkurs-na-5-te-urodziny.html

    pozdrawiam serdecznie
    Daria

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzień dobry,
    Uprzejmie proszę o przekazanie kontaktowego adresu e-mail i bloga którego dotyczy wiadomość na kontakt@blog-media.pl. W najbliższym czasie chciałabym przedstawić możliwość współpracy.
    pozdrawiam serdecznie

    Magda

    OdpowiedzUsuń
  4. Może, czas odświeżyć blogaska, szkoda aby się marnował ;]

    OdpowiedzUsuń