Czasami ktoś się zapyta w komentarzu. Czasami się znajomi pytają. No to odpowiadam tu, bom leniwy, i nie chce mi się tłumaczyć kilka razy tego samego. To będzie ględzenie bez składu i ładu. Z góry przepraszam. Przypominam, że przymusu nie ma. Zawsze można zastosować podejście tl;dr
Executive summary: nie chce mi się, nie mam potrzeby, it's complicated.
Pisanie bloga (głownie) o potrawach do bento ma sens, jak się regularnie robi bento. Ja już bento w rozumieniu ustawy nie robię. Zacząłem robić benta, kiedy Robaczek zaczęła pracować w biurze, w którym nie było mikrofali, a nie bardzo nas było stać, żeby codziennie jadała na tak zwanym mieście (i miała krótką przerwę obiadową, i oferta kulinarna w okolicy była mocno półśrednia). Przestałem, kiedy Robaczek, z wykształcenia Inżynier od Wielkich Budów Infrastrukturalnych, zmieniła pracę biurową na terenową, wskutek czego praktycznie wyprowadziła się z domu (wieczna delegacja, odwiedziny w porywach co drugi weekend). Sobie bent nie robiłem, bo mi się nie chciało. Przy okazji objawił się inny problem - przecudnej urody bento boxy są dostosowane do niewielkich ludzików. Ja jestem chłopina duży (195 długości), i potrzebuję dużo paszy. Sorry, litr to za mało*. Można by temu zaradzić, dodając kolejne boxy. Które trzeba potem myć ręcznie, bo przecudnej urody boxy nie lubią zmywarki. I ciekną. Podobno są takie, które nie ciekną - widziałem na zdjęciach, są brzydkie, a cenę mają, jak te ładne. Czyli pięciokrotnie wyższą od niecięknących (prawie) pojemników oemowych z Tesco. Można robić niecieknące potrawy, w imię czego się ograniczać. A poza tym wszystko cieknie. Cieczenie jest nieuchronne. Lasciate ogni speranza.
* Dość często robię sobie teraz na piątek sałatkę do roboty. Pojemnik na sałatkę ma pięć litrów. Testowałem mniejsze, ale albo się nie mieści, albo się mieści, ale nie da się w wygodny sposób wymieszać z sosem. Wymieszać trzeba z sosem tuż przed zjedzeniem, inaczej sałatka umrze. Za każdym razem, gdy umiera sałatka, małe pandy w Chinach płaczą.
Tak na marginesie, to z oczywistych i mniej oczywistych względów Robaczek już nie pracuje przy Wielkich Budowach Infrastrukturalnych. Oczywistą oczywistością jest, że praca w permanentnej delegacji nie jest dla każdego, np. nie dla Robaczka i nie dla mnie. Przy okazji okazało się, że pracodawcy z pierwszej piątki najbardziej atrakcyjnych wg rankingów wszelakich, wcale nie są tacy atrakcyjni, jak się by wydawać mogło*. I że budowy to twardy, męski** świat. Dość powiedzieć, że Robaczek jest w trakcie radykalnej zmiany branży.
* Zaliczyłem osobiście paru, z obecnym włącznie, a dzięki krewnym i znajomym królika mam spaczone zdanie o w zasadzie wszystkich prywatnych z Top Ten dowolnego polskiego rankingu, i kilku państwowych na dokładkę. Trudno mi sobie wyobrazić, jak jest u tych, którzy w tych rankingach dołują.
** W takim znaczeniu, że u mojego pracodawcy za seksistowski żart HR bez specjalnego proszenia robi delikwentowi z rzyci kosmodrom Bajkonur, ku przestrodze i uciesze gawiedzi, a u robaczkowego byłego (z gender diversity i equal opportunity na sztandarach) gorsze rzeczy uchodzą płazem.
No więc Robak je w domu. Ja robię sobie jedzenie do roboty, owszem, ale rzadko bento. Zwykle dojadam resztki. Gotuję nadal sporo i często. Czasem nadal po japońsku. Robię tsukemono. Jakoś nie mam potrzeby opisywania tego. Znajduję inne metody kanalizowania swojej kreatywności* i wypełniania wolnego czasu**. Pisanie bloga zżerało go sporo - moje wpisy powstawały w bólach, na raty, sporo czasu zajmowała praca ze źródłami, wygładzanie języka, usuwanie kontrowersji***. Jest taki koncept "jakości wolnego czasu", sprowadzający wszystko do kasy - możesz sprzątać chałupę, jeśli lubisz mieć czysto i masz z tego fun, ale jeśli Cię stać, to możesz swój wolny czas spędzać "lepiej", a sprząta niech Putzenfrau. Wszystko jest kwestią ceny. Uznałem po prostu, że mój czas jest za drogi na blogowanie.
* Mebli parę zrobiłem. Kiedyś się tu odgrażałem, że przerobię garnek do ryżu na maszynę do sous vide - przerobiłem. Opisywać nie będę, bo mi się nie chce. Zainteresowani sobie zguglają "sous vide arduino". Mam kolejkę projektów do zrealizowania (np. automatyczna podlewaczka do kwiatów podłączona do WiFi).
** Klocki lego, komiksy, książki, gry komputerowe, sporo czasu zajmuje mi konfigurowanie HTPC, co go sobie osobiście złożyłem (docelowo będzie powodował bezpłodność i hemoroidy przy próbach zastosowania na nim metod kryminalistyki cyfrowej).
*** Żeby nikogo nie obrazić, żeby nie mieć jakiś flejmów w komentarzach, żeby nie mieć wizyt od Służb (pozdrawiam) i trolli, starałem się nie robić aluzji politycznych, seksualnych, religijnych itp., i autocenzurowałem co grubsze żarty. Wychodziło różnie. Szczególnie przepraszam pt. Wegetarian i osoby podobnych wyznań - nie było i nie jest moją intencją obrażanie Was. Po prostu lubię mięsko. Zupełnie mnie nie rusza metoda produkcji. Jestem wszystkożerny. Koniki też jadam. Bite me.
Oczywiście profitów materialnych z bloga nigdy nie miałem żadnych - zasięg miałem za mały, żeby AdSense coś wygenerował, albo żeby jakiś sponsor zafundował mi golarkę do kiwi, albo coś w tym stylu. I oczywiście nic nie robiłem w tej kwestii* - nie nauczyłem się robić ładnych zdjęć jedzenia, nie założyłem sobie fanpejdża na szajsbuku, nie utrzymywałem żywego kontaktu z czytelnikami, nie mam kanału na youtubie, youpornie, ani na youshouldgetalifeasap, instagrama, tłitera, śledzika, korniszonka, gadu gadu, nie funkcjonuję w realu, nie prowadzę wykładów, nie udzielam wywiadów. Nie robiłem, bo nigdy, przenigdy nie byłem tak naiwny, żeby zakładać, że blog tego typu będzie kiedykolwiek przynosił sensowny** dochód. Takich blogów w Polsce jest pierdyliard, a rynek malutki.
*No dobra, dolepiłem się do paru agregatorów kulinarnych (tych, które nie stawiały żadnych warunków) i czasem coś skomentowałem na innych blogach. Mea culpa.
**Porównywalny lub przekraczający, w przeliczeniu na godzinę pracy, moje dochody z działalności podstawowej, tzn. chodzenia co ranek na zakład i przebywania tam w gotowości do godzin popołudniowych.
Książki też nie napiszę, z przyczyn podobnych. Napisanie strony sensownego maszynopisu zajmuje mi 1-4 godziny. Jak zarabiają autorzy w Polsce to sobie można zguglać*. Jak trudno wydać książkę można sobie zguglać**. Nieśmiertelna sława nieszczególnie mnie interesuje. Z resztą popatrzcie na listę bestsellerów 2015 - pierwszy produkt blogokulinarny*** jest w trzeciej dziesiątce, potem długo długo nic, dwa kilometry asfaltu, kupa nawozu, jakieś wznowienie w czwartej dziesiątce****. W pierwszej setce tylko tyle*****. Nie opłaca się próbować.
* Beznadziejnie.
** Jak mówił klasyk, trzeba mieć nerwy jak postronki i cierpliwość św. Franciszka z Asyżu.
*** Jadłonomia. Czytam, polecam, przepisy wykorzystuję rzadko. Głównie pasty do chleba (trzeba się narobić, efekty są takie sobie - dlatego robię rzadko). Tak, wiem, że wege.
**** Jakaś bliżej mi nieznana Białogłowa. Nie znam, bo nie interesuje mnie pieczenie ciast.
***** W ramach ciekawostki pierwsza piątka: porno, thiller, skandynawski kryminał, plagiat, skandynawski kryminał.
To tyle. Może coś tu czasem jeszcze wrzucę, może nie. W przewidywalnej przyszłości nie zamierzam wracać do regularnego blogowania.
Pisuję (dość rzadko i zwykle po angielsku) recenzje odwiedzanych restauracji (i innych atrakcji - jeszcze rzadziej) na TripAdvisor. Nie tak dokładne i (siłą rzeczy) mniej kwiecistym językiem. Jak ktoś bardzo chce, to tu link do profilu.
Z restauracji wrocławskich odwiedzonych ostatnio polecam:
La Maddalena (za całokształt, perfect experience)
Pieprz i Wanilia (zdumiewająco dobre jedzenie w zdumiewająco kiczowatym wnętrzu; stronę zhakowali im Tureccy Najeźdźcy, więc linka nie podaję)
Cztery Pory Roku (malutka, menu zmienne - robią, co im się uda świeżego zdobyć, pyszne)
Od Quchni (upiorna okolica - dzielnia Ołbin, menu wybitnie lunchowe, codziennie inne, zawsze smakowite)
Marynka (multitap BEZ JEDZENIA, ale w podwórku parkuje Happy Little Truck, produkujący ex aequo z Pizza Mobile najlepszą pizzę we Wrocławiu w kategorii open; można zamówić i spożyć w Marynce, popijając kraftowym browarem w towarzystwie Drwaloseksualnych)
Wartburger (jadłem tylko na Grunwaldzie, IMO najlepsze w mieście)
American 66 burger (foodtruck na Góralskiej, nie siadajcie na skrzynkach, lubią pobrudzić spodnie)
Bratwursty (foodtruck na pl. Strzegomskim, poproście ostry sos do frytek, a jak nie mają, to majonez - mają lepsiejszy taki)
Trochę mniej polecam Grillburger na rogu Popowickiej i Niedźwiedziej - dają radę, ale szału nie ma
Szwagier poleca Moa Bruger na Solnym, ale Robaczek jadł i mówi, że bez smaku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz