wtorek, 10 kwietnia 2012

77 Sushi Wrocław, Nożownicza - recenzja

77 sushi to sieć suszarni, która we Wrocławiu była do tej pory obecna w galeriach handlowych (jedliśmy kiedyś z Robaczkiem w Pasażu Grunwaldzkim, było w porządku, ale sashimi kroić tam nie potrafią). W ramach rozkręcania nowego biznesu tuż przy Rynku, firma wystawiła na jednym z portali zakupów grupowych kupony - jeden z nich wykorzystaliśmy, z Robaczkiem i wziętą jako pomoc w jedzeniu moją siostrą, w ubiegłą środę.

Co mi się podobało:
  • kameralne wnętrze, siedzieliśmy przy stoliku oddzielonym żaluzją, co tworzyło intymną atmosferę mimo, że... 
  • ... restauracja była pełna - fajnie się je w miejscu, które żyje;
  • przystępne ceny -  za ok. 70 pln można zjeść obfity obiad lub kolację z alkoholem; myśmy obżarli się jak tuczniki; 
  • czysto (również w toalecie);
  • miła obsługa (chociaż pytanie, czy wszystko jest w porządku i czy nam smakuje, kiedy wszyscy mamy zapchane buzie jest trochę nie na miejscu; od razu przypomniał nam się mój Teść, który podczas imprez rodzinnych z perwersyjną radością fotografuje jedzących ludzi);
  • sencha zaparzona jak trzeba (jakość samej herbaty dyskusyjna, ale przynajmniej nie zamordowano jej wrzątkiem); śliczny dzbanuszek dostępny w sklepach sieci Nanu-Nana; 
  • dwa rodzaje imbiru (ale trochę mało, a za dodatkową porcję trzeba płacić);
  • czekadełko - standardowa sałatka wakame (chyba w ramach "promowania współczesnej kuchni orientalnej", czym firma się chwali na swojej stronie, podana zdaje się z sosem teriyaki, hmmm; z tej samej mańki jest moim zdaniem polewanie futomaki sosem kabayaki);
  • było oczywiście smacznie, ryż w odpowiedniej temperaturze, nigiri starannie polepione, ryby świeże, dobrze pocięte.
Co mi się nie podobało:
  • zdecydowanie za dużo wasabi w hosomaki;
  • podano nam postrzępione końcówki wszystkich maki - poważne wykroczenie suszarni (dopuszczalne jest podanie np. końcówki z wystającą kompozycją artystyczną jako ozdoby, ale tylko tyle), zwłaszcza takiej, która chwali się na stronie dbałością o estetykę; 
  • widać brak doświadczenia kucharza - doświadczony nie podaje "dupek", bo wystarczy, że odkroi pół centymetra z rolki, a w naszych widać było niedoróbki centymetrowe i większe - patrz dwa poprzednie punkty;
  • nie jestem fanem obrusów w postaci papierowych menu; 
  • takoż nie jestem fanem lakierowanych na wysoki połysk deseczek do podawania sushi (geta);
  • brak niskosodowego sosu sojowego.
Oczywiście nie podają dorayaki na deser. 

Tak na marginesie, ktoś kompetentny powinien przejrzeć beletrystykę na stronie firmy, bo jakość tekstów jest taka sobie. 

Na którymś z portali z recenzjami gastronomicznymi jakaś pani pisała, że dostała na dzień dobry wilgotny ręczniczek (to się nazywa oshibori). Myśmy nie dostali.

Podsumowując: jak na sieciówkę całkiem dobrze daje radę. Biorąc pod uwagę nasze niedostatki środków na jedzenie poza domem pewnie nieprędko wrócimy, ale z czystym sumieniem mogę polecić.

Na zdjęciu nasza kolacja.


czwartek, 5 kwietnia 2012

Ziemniaczane oyaki (placuszki) nadziewane mięsnym soboro

Tak sobie pomyślałem, że trzeba popracować nad tytułowaniem postów, bo jak przeciętny użytkownik Durszlaka widzi wpis zatytułowany, na ten przykład, "Onigiri z kombu no tsukudani" (pewnie kiedyś będzie, bo lubimy z Robaczkiem), albo "Ziemniaczane oyaki z niku soboro" i okraszony jednym z moich znakomicie skadrowanych, starannie doświetlonych, ostrych jak brzytwa i pod każdym względem bezbłędnych zdjęć, to sparaliżowany strachem nie klika, na czym cierpi moje wybujałe ego. Jak widać po ostatnich kilku wpisach, mam z tym niejaki problem - trudno jest oddać charakter japońskich potraw używając jednego słowa, więc używam określeń opisowych. To się mści, tak, jak na przykład dzisiaj, bo kulinarno-gastronomiczny język polski, choć czasami uboższy od angielskiego (np. mamy dużo mniej określeń na różne typy obróbki termicznej), czasami jest jednak bogatszy*, vide dzisiejszy tytuł. Oyaki to jest taki typ japońskiego dumpling, czyli ugotowane (w sensie obróbki termicznej dowolnego typu - cooking) "kulki" (piszę w cudzysłowie, bo zaliczają się tu też pierogi, gnocchi, Spätzle, kopytka i wiele innych rzeczy, które nie mają kulistego kształtu) z ciasta (przy czym definicja nie mówi, z czego ma być ciasto). Jak widać anglojęzyczni mają trochę łatwiej, mając do dyspozycji takie szerokie kategorie. Wracając do oyaki - tradycyjnie wykonuje się je z ciasta gryczanego, bo klimat prefektury Nagano**, z której ta potrawa się wywodzi, nie sprzyja uprawie ryżu. Nadziewane mogą być warzywami, pastą z fasoli azuki, tofu, grzybami, orzechami, a w prefekturach nadmorskich również rybami. Ciasto jest cienkie, nadzienia sporo, a placki mają średnicę 8-10 cm. Smaży się je na patelni, grilluje lub gotuje na parze.

* Najbogatszy jest prawdopodobnie francuski. Dla przykładu: w USA dzieli się półtuszę wołową standardowo na 13 części, w Polsce na 16, a we Francji na co najmniej 30. Oczywiście poszczególne podziały słabo się pokrywają. Na szczęście w kerfurze można czasem dostać bavette, po prostu nie tłumaczą. Z różowym pieprzem - niebo w gębie.
** Tej od olimpiady. Dużo dużych gór i zimno.

W dzisiejszych czasach ciasto na oyaki robi się z czegokolwiek, a za nadzienie w warunkach domowych często służą resztki. Autorka poniższego przepisu, Maki z Just Bento, zamachnęła się na tradycję, proponując placki z ciasta kartoflanego, nadziane mięsnym soboro (nadziać można oczywiście czymś innym - gotowanymi warzywami, tsukemono, pastą miso zmieszaną z orzechami, żółtym serem czy innymi resztkami). Przepis jest dostosowany do moich dużych dłoni i niezręcznych paluchów - robię większe placki.

Ziemniaczane oyaki z soboro
Daje ok. 8 placków

  • 4 duże ziemniaki (po ugotowaniu powinny dać ok. 4 szklanki puree)
  • 4-6 Ł mąki ziemniaczanej
  • 8 Ł (kopiastych) soboro
  • olej do smażenia (w oryginale sezamowy)
  • sos sojowy do smarowania
  • sól do smaku
  1. Ugotować ziemniaki, przecisnąć przez praskę lub rozgnieść w inny sposób, zmieszać z mąką ziemniaczaną, dosolić do smaku, odczekać do ostygnięcia.
  2. Z ziemniaków lepić parami płaskie placki. Jeden ułożyć na dłoni, zrobić wgłębienie, umieścić w nim łyżkę soboro i przykryć drugim. Lekko zgnieść, żeby się zlepiły. 
  3. Rozgrzać olej na patelni. Smażyć do zbrązowienia z jednej strony, obrócić, posmarować brązową stronę sosem sojowym przy pomocy pędzelka, smażyć do zbrązowienia drugiej strony. Wyłożyć na talerz, posmarować nieposmarowaną stronę sosem sojowym. 
Im więcej mąki ziemniaczanej użyjemy, tym łatwiejsze w obróbce będzie ciasto - można wtedy darować sobie lepienie podwójnych placków i tylko zebrać ciasto na około nadzienia, zgnieść i uformować placuszek. 

Oyaki mrożą się nieźle. Najlepiej najpierw zamrozić je na talerzu, a gdy już są twarde, przełożyć do worka - nie powinny się wtedy za bardzo zlepić. 


Zdjęcie ma trochę zjebsutą perspektywę, ale potwierdzam - placki wyszły mi krzywo, mają nierówną średnicę i grubość. 

Na tym kończymy (przynajmniej na razie) cykl pt. jedzenie dla osób po resekcji zębów zatrzymanych. Wesołych Świąt!

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Jaja na bento VIII - iri tamago, czyli jajecznica po japońsku

Robaczek powoli odzyskuje umiejętność gryzienia, więc po iri tamago, czyli soboro z jajek będzie jeszcze jeden przepis dla bezzębnych (oyaki z ziemniaków z niku soboro*), a potem wracamy do normalnego trybu (czyli na co mi tam akurat przyjdzie ochota w dziedzinie gotowania, i co mi ślina na język przyniesie w dziedzinach pozostałych). Jajka ostatnio drożeją, chyba z powodu zbliżających się świąt - inaczej nie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego cena jaj nieklatkowych rośnie w podobnym tempie, jak klatkowych (bo klatkowe drożeją rzekomo z tego powodu, że klatki muszą być większe). A'propos okrutnego losu kur - oglądałem ostatnio niemiecki program o firmie, której nazwy McDonald's nie wymienię, w którym nad rzeczonym losem się pochylono. Kury mięsne muszą być hodowane w humanitarnych** warunkach - w Niemczech (czy chyba w ogóle w UE) oznacza to nie więcej niż 38 kg kury na metr kwadratowy. Rzeczony fast food chwali się, że ma ostrzejsze standardy - 37 kilogramów. Autor programu twierdził, że oznacza to mniej więcej 16,5 i 16 kur. Kura z tzw. wolnego wybiegu dzieli swoją (nie)dolę z dziewięcioma towarzyszami. Meksykańskie więzienie normalnie.

* Ależ to mądrze i japońsko brzmi, jestem z siebie dumny.
** Chyba raczej pullunitarynych.

Z programu wynikało też, że w ślepym teście ludzie opisywali zblendowanego na papkę hamburgera z frytkami jako "nie wiem, co to, ale smakuje jak coś z McDonald's". Potęga tej marki mnie przeraża. I wolę nie wiedzieć, co sypią do jedzenia, żeby dało się je tak precyzyjnie rozpoznać.

Swoją drogą, zaczynam się przekonywać do idei zjadania tylko tego mięsa, które własnoręcznie wyhoduję i zabiję (no bo przecież nie przejdę na wegetarianizm*). Nasi zachodni sąsiedzi w ramach budowania świadomości konsumenckiej wypuścili też program o robieniu kiełbasy**. Kiełbasa była z żółtym serem, a raczej z substancją, która w języku wroga nazywa się Käseanalog, a po patriotycznemu wyrób seropodobny***. Najbardziej podobała mi się scena, w której prowadzący program, o wyglądzie studenta wydziału Szalonych Naukowców, z obłędem w oczach sypał wielką szuflą do mieszalnika jakiś biały proszek, wrzeszcząc przy tym "to wszystko jest w Niemczech dozwolone!". Kiełbasa, oprócz "sera" składała się z jakiś żałosnych ochłapków mięsa, masy tłuszczu, oraz przypraw w ilości parę łyżeczek na parędziesiąt kilogramów (prowadzący uroczo pouczał swojego pomagiera "tylko nie syp za dużo, bo to drogie"). No i 15 różnych E****. Panowie zapakowali kiełbaski próżniowo, na domowej drukarence zmajstrowali sobie kolorową etykietkę i pojechali na jakieś targi żywności, gdzie częstowali nieświadomą gawiedź zgrillowanym produktem (nie mógł być natychmiastowo i całkiem trujący, bo sami też jedli). Wszyscy mówili, że smaczne. Dżentelmeni nawiązali kilka kontaktów z potencjalnymi kupcami, dowiedzieli się, że "ja, ja, my też już od lat nie stosujemy sera, za drogi", oraz usłyszeli parę zbawiennych rad w stylu "nie piszcie E-cośtam, ludzie tego nie lubią, napiszcie nazwę chemiczną, to się nie połapią". Ja wiem, że to wszystko czystej wody manipulacja, demagogia i populizm, ale fajnie się oglądało i chciałem się podzielić.

* I nie będę łaził z fuzją po lasach - raz, że mi się nie chce, dwa, że podobno środowisko myśliwych z pogardą patrzy na "mięsarzy", którzy zabijają, żeby zjeść. Bo przecież dużo szlachetniej jest zabić, żeby zabić, tfu, przepraszam, chciałem napisać "pokontrolować populację". A tak w ogóle, wiecie co te zwierzaki tam w tym lesie jedzą? Ja też nie. Ale wiem, co ludzie wyrzucają po lasach, bo czasem widzę. Zgroza.
** Między innymi. Było też o kleju do mięsa (rewelacja - nie widać, że było klejone z ochłapków), i dlaczego nie należy jeść szynki w blokach. Przezabawne. Robaczek zasmucił się trochę, bo dziecięciem będąc z tej szynki najbardziej lubiła "galaretkę".
*** Wyroby seropodobne są zwykle bardziej wege od swoich "uczciwych" odpowiedników, ale tu nie chodziło, żeby było bardzo wege, tylko żeby było bardzo tanio.
**** Nie mam nic przeciwko E jako takim, niektóre E są całkiem niewinne, uważane za zdrowe, albo wręcz sprzedawane w sklepach ze zdrową żywnością za ciężkie pieniądze. Ustalenie, które to E, pozostawiam jako ćwiczenie dla czytelników.

Płynnie przechodząc od niemieckiej kiełbasy do japońskich jajek, uprzejmie informuję, iż poniższy przepis pochodzi ze strony Just Bento, oraz, jak w przypadku wszystkich przepisów, nie jest jedynym słusznym*. Widziałem też wersje, w której do jajek dodaje się dashi w płynie, bądź też w proszku. Można też użyć mieszanki sake i cukru w stosunku objętościowym 2:1. Mirin jest nieobowiązkowy, potrawa będzie smakować inaczej, ale też dobrze. Poniższy obrazek pokazuje iri tamago w towarzystwie wołowego niku soboro (wyraźnie ciemniejszego od wieprzowego z poprzedniego wpisu) na ryżu - można by to zrobić ładniej, w paseczki, ciapki, wzorki, czy coś tam, ale mi się tradycyjnie nie chciało. Oprócz ryżu można posypać nim np. warzywa, albo użyć w sushi - chirashizushi, temakizushi lub gunkan maki.

* Zapachniało trochę anarchią. 


Iri tamago
Daje jajecznicę z dwóch jajek
  • 2 jaja
  • 1 ł sosu sojowego
  • 1/2 ł mirinu
  • 1/2 ł cukru
  • szczypta soli
  1. Jajka roztrzepać dokładnie z pozostałymi składnikami.
  2. Rozgrzać nieprzywierającą patelnie o wysokich brzegach lub garnek (można dodać odrobinę tłuszczu). Wlać jajka.
  3. Energicznie mieszać trzymanymi razem czterema nielakierowanymi pałeczkami do jedzenia, aż jajka całkowicie się zetną i staną się ziarniste. Zdjąć z ognia.
Proste, jak sznurek w kieszeni. Nie warto robić więcej, niż z 4 jajka na raz - im więcej jaj, tym wolniej się ścinają i ręka mdleje od mieszania - a mieszanie jest najważniejsze, chodzi o to, żeby uzyskać drobne ziarenka jajecznicy. Dlatego też używamy pęczka pałeczek, a nie swojskiej łopatki. Ja robię iri tamago w grubym, odlewanym aluminiowym garze, pokrytym teflonem (zdjęcie poniżej - zaraz po zrobieniu). Ziarenka mają objętość porównywalną z ziarenkami ryżu.







piątek, 30 marca 2012

Soboro - (najczęściej) smażone, przyprawione (najczęściej) mięso mielone

Robaczek po usunięciu ósemki trochę marudzi na gryzienie, więc przez parę wpisów będę uskuteczniać potrawy dla niegryzących. Jeśli wnuki (albo ten wredny Niemiec) schowały Wam protezę, nie powinno Was to powstrzymywać od jedzenia bento!

Zgodnie z czterdziestowpisową tradycją będę teraz marudził na nazewnictwo. Soboro to najczęściej zmielone mięso, przyprawione słodkim sosem sojowym. Podobno (źródło) tradycyjnie robi się je z kurczaka, ale słownik twierdzi, że to dość szeroka nazwa rodzajowa - w każdym razie soboro można robić z mięs wszelakich (niku soboro), drobiu (tori soboro), ryb (oboro) lub jajek (iri tamago  - będzie w następnym odcinku "Jaj na bento"). Na upartego iri dofu, zrobione z tofu też jest typem soboro. Dotychczas robiłem soboro z wieprzowiny, wołowiny, jaj i dorsza (chociaż to ostatnie technicznie rzecz biorąc było denbu). Pociąć się można od tej nomenklatury.

Soboro ma mnóstwo zastosowań:

  • jako furikake - ma zwykle intensywny smak i wspaniale nadaje się na posypkę do ryżu;
  • w wersji bardziej obfitej (furikake używa się relatywnie niedużo) soboro na ryżu nazywa się soboro donburi (albo krócej - jak każdy inny język, japoński ma tendencję do optymalizacji - soboro don) - "donburi" znaczy miska (prawdopodobnie również w ramach optymalizacji niektóre dania nazywają się jak naczynia, w których są podawane, np. nabe - garnek; w tym przypadku "miska" znaczy "miska-ryżu-z-czymś-na-wierzchu", przy czym miska po prostu ryżu to gohan donburi) - wkładamy ryż do miseczki i przysypujemy grubą warstwą soboro; 
  • w wersji wypasionej - sanshoku don(buri) - trójkolorowa miska, czyli "miska-ryżu-z-trzema-różnymi-rzeczami-na-wierzchu", np. brązowym niku soboro, żółtym iri tamago i zielonym groszkiem;
  • jako nadzienie do onigiri (nadziewanych kulek ryżowych, zwanych też omusubi), nikuman (bułeczek na parze), oyaki (przyjmijmy, że to pierożki - kiedy będę je robił, wyżyję się nad tłumaczeniem angielskiego dumpling) i co tam jeszcze sobie chcemy nadziewać*;
  • pomieszane z jajkiem i przerobione na soboro tamagoyaki, znaczy się omlet z soboro; od biedy można zrobić omlet i zawinąć w niego soboro;
  • pomieszane z warzywami jako wkład mięsny.
Powyższa lista nie wyczerpuje oczywiście tematu, ale nie będę się bawił w wymyślanie pięćdziesięciu zastosowań dla deseczki**.

* Nadziewać potrawy soboro, nie sobie kabzę, nie Tuhajbejowicza na pal i nie małżonka przypadkowo trzynaście razy na nóż.
** Badano w ten sposób kiedyś inteligencję ("wymyśl jak najwięcej zastosowań dla ...", tu proszę wstawić cokolwiek). Nie wiem jaką, pewnie deskową***.
*** Bo teraz nie ma już jednej inteligencji, co to się mierzy testem i przydziela ludzi do drużyn głupków i niegłupków - są różne, np. inteligencja kinetyczna odpowiada za kopanie skórzanego worka wypełnionego powietrzem. Patrzcie Państwo, całe życie myślałem, że moje marne wyniki w sportach z piłeczką spowodowane są astygmatyzmem, a tu nie - jestem po prostu kinetokretynem. Co za ulga! Większość bęcwałów nie zdaje sobie sprawy, że są głupi - ja mam to szczęście, że wiem, iż jestem idiotą. Prawdziwe błogosławieństwo od losu.

Przepis poniższy pochodzi z Just Bento (coż za wyborna niespodziewajka, czyż nie?) i stosowałem go już do wieprzowiny (szynka) i wołowiny (nie pamiętam co, udziec chyba). Inne wersje (z mirinem zamiast lub obok sake, bez imbiru, z imbirem sproszkowanym, imbirem pokrojonym w zapałkę, innymi proporcajmi, innymi proteinami), których nie próbowałem, można znaleźć tu, tu, tu i tu. Z ich analizy oraz komentarzy autorki niżej prezentowanego wynika, że ten sam przepis można zastosować do drobiu i tuńczyka (również z puszki - w oleju będzie oczywiście trochę tłustawy).

Niku soboro
Daje 2 porcje po ok. szklance
  • 1/2 kg mielonego mięsa
  • 1-2 Ł oleju
  • 1/2 szklanki posiekanego drobno szczypiorku lub dymki (razem z cebulkami)
  • 1 ząbek drobno posiekanego czosnku
  • 2 Ł startego lub drobno posiekanego imbiru
  • 2 Ł cukru
  • 2 Ł sake 
  • 3 Ł ciemnego sosu sojowego
  • 3-4 Ł sosu ostrygowego
  1. Na dużej patelni lub w woku rozgrzać olej, dodać warzywa, smażyć mieszając do miękkości. Dodać mięso, smażyć do zbrązowienia.
  2. Dodać cukier, zamieszać, smażyć, aż się lekko skarmelizuje.
  3. Dodać sake, mieszać, aż odparuje. 
  4. Dodać sosy ostrygowy i sojowy, mieszać, aż prawie cały płyn odparuje, ale mięso jest wciąż wilgotne. 

ad. 1 Patelnia najlepiej nieprzywierająca, bo się zajedziecie z mieszaniem/skrobaniem. W oryginale jest olej sezamowy, ja tradycyjnie nie jestem tak ortodoksyjny. Poza tym dostępne mi informacje w kwestii punktu dymienia tego oleju są niespójne - niektóre źródła podają, że ma bardzo niski (nie wdaję się w szczegóły, bo znowu wyszedłby elaborat na pół strony), więc moim zdaniem lepiej dmuchać na zimne. Zawsze można go dodać na koniec w ramach dosmaczenia - i to niedużo, bo jest bardzo intensywny.
ad. 2 Mam pewien problem językowy - czy ktoś wie, czy powinno być skarmelizować (jak spalić), czy zkarmelizować (jak zfilcować)? Dla mojego oka forma "skarmelizować" jest przyjemniejsza.
ad. 4 To w teorii, mi zawsze wychodzą trochę suche wiórki. W magiczny sposób namaczają się jednak od ryżu.

Można na koniec doprawić sosem sojowym i/lub solą (nigdy tego nie robiłem) - proszę jednak pamiętać, że intencją jest podawanie soboro w towarzystwie czegoś o dość neutralnym smaku.


Zdjęcie obrazuje soboro wieprzowe (wołowe jest ciemnobrązowe) tuż po zakończeniu procesu przygotowywania. W lodówce wytrzymuje ok. tygodnia, ale  większość pakuję do pudełeczek i wrzucam do zamrażarki - soboro świetnie to znosi. No i najczęściej robię z podwójnej porcji składników w ikeowym woku. Pochwale się - moja kuchenka ma specjalną podstawkę do dopieszczania woka - bardzo wygodnie się nim operuje. 



wtorek, 27 marca 2012

Eksperyment z dojrzewaniem awokado

Odgrażałem się kiedyś, że przeprowadzę. Okazja nadarzyła się w zeszły czwartek, bo akurat awokado były w promocji i twarde, jak kamienie (kraj pochodzenia: Izrael, kultywaru nie znam, ale nie Haas, bo były jaśniejsze i nie Fuerte, bo były ciemniejsze). Podsumowując krótko po tygodniu, żeby nie uszczęśliwiać niezainteresowanych moim ględzeniem: najlepiej położyć owoce w ciepłym miejscu, np. na kaloryferze, a poza sezonem grzewczym komputerze/telewizorze/kocie. Stosowanie bardziej skomplikowanych zabobonów nie ma większego sensu. Poza tym, jeśli się nam nie spieszy, to tydzień w temperaturze pokojowej wystarczy, żeby zmiękczyć awokado bez specjalnych zabiegów.

Teraz wersja dłuższa dla entuzjastów - przy okazji autor przyjmie manierę naukową, i będzie o sobie pisał w trzeciej osobie, albo kompletnie bezosobowo, przy okazji wytykając rozliczne błędy metodologiczne, zgniłe kompromisy i zaniedbania, których dopuścił się podczas planowania i przeprowadzania eksperymentu.

Podstawowym problemem, na jaki natrafiono, było jednoznaczne stwierdzenie stopnia dojrzałości owocu. Tradycyjnie* stosowana próba jodowa** została z góry odrzucona, jako inwazyjna i nieadekwatna (owoce smaczliwki zawierają bardzo niewielkie ilości cukrów). Poza tym autor cierpi na lekki daltonizm i oglądając kolorowe plamy mógłby coś nazmyślać. W domowych warunkach dojrzałość awokado bada się, naciskając owoc palcem. Awokado niedojrzałe ma twardość czoła, przejrzałe - policzka, a dojrzałe - nosa (źródło). Próby skonstruowania urządzenia do pomiaru twardości owoców z wagi kuchennej, miski z wodą, linijki i paru recepturek spaliły na panewce, postawiono więc na niedokładny, subiektywny i niemiarodajny pomiar ręczny. Skoro genialni wynalazcy w stylu Łągiewki mogą mierzyć sobie prędkość wiatromierzem, to i autor może sobie mierzyć dojrzałość, naciskając paluchem.

* Przez dzieci w zerówce.
** Zakraplamy przecięty owoc jodyną i obserwujemy kolor. Jodyna wybarwia się w obecności skrobi, ale nie w obecności cukrów prostych, w które skrobia przekształca się w procesie dojrzewania. Po intensywności koloru można zgadnąć, jak bardzo dojrzały jest owoc.

Grant przyznany (sobie) na badania pozwolił na zakup czterech owoców smaczliwki oraz kiści (7 szt.) owoców bananowca (ponieważ bananów ubywało w tempie ok. jednego owocu na dzień*, po pięciu dniach kiść została uzupełniona o kolejne 6 sztuk). Oprócz wpływu obecności bananów na dojrzewanie (fot. 1) zbadano wpływ podwyższonej temperatury, kładąc owoce odpowiednio na kaloryferze w łazience (fot. 2) oraz na pokrywie akwarium (fot. 3). Grupę kontrolną stanowił pojedynczy owoc, umieszczony na stole kuchennym, obok chlebaka (fot. 4). Ze względu na podstępny, niespodziewany atak wiosny i związane z nim automatyczne wyłączenie centralnego ogrzewania, owoc testowy z łazienki stał się niechcący owocem kontrolnym. Wilgotność we wszystkich pomieszczeniach wynosiła ok. 40% (autor liczył, że będzie wyższa chociaż w kuchni albo łazience, ale się przeliczył), temperatura ok. 21 st C (oprócz pokrywy akwarium - patrz niżej).

* Małżonka autora je zjadała. Dodatkowo przy pierwszych dwóch nie odkładała owocu testowego na kiść, co autor zmuszony był poprawiać, jak tylko zauważył. 

Fot. 1 Owoc testowy na kiści bananów.

Fot. 2 Niedoszły owoc testowy na kaloryferze w łazience. Autor  zapewnia, że widoczne w tle łososiowe kafelki są pozostałością po poprzednim właścicielu lokalu.



Fot. 3 Owoc testowy na pokrywie akwarium. Ciemniejsza barwa owocu spowodowana jest brakiem oświetlenia po tej stronie pokrywy

Fot. 4 Owoc kontrolny obok chlebaka w kuchni. Chlebak marki Tupperware, niewart swej ceny. Jaśniejsza barwa owocu spowodowana jest oświetleniem nad blatem w kuchni.  
Autor zrezygnował z pakowania awokado wraz z bananami do szczelnego woreczka, co wpłynęłoby z pewnością pozytywnie na stężenie etylenu w sąsiedztwie owoców. Przyśpieszyłoby to jednak dojrzewanie również bananów, co mogłoby się spotkać z brakiem zrozumienia Małżonki autora. Autor dopiero pisząc tą notkę wpadł na pomysł użycia nikomu niepotrzebnej skórki banana, która również wydziela etylen, co wykorzystują hodowcy bromeliowatych do wywoływania ich kwitnienia. Oh well, c'est la vie. Może następnym razem*.

* Specjalnie dla Pani Ministry: następną razą.

Owoc testowy w łazience zaczął wykazywać pierwsze oznaki mięknięcia już następnego dnia po zakupie, ale następnego dnia nastąpiła wzmiankowana wcześniej zupełnie niespodziewana zmiana pór roku, co zakłóciło przebieg eksperymentu. Owoc testowy na pokrywie akwarium (temperatura w nocy ok. 26 st. C, w dzień ok. 40 - stateczniki świetlówek nieźle się grzeją) zrobił się miękki po stronie dotykającej pokrywy po 24h, a całkowicie po trzech dniach. Owoc testowy ułożony na bananach dojrzewał w tempie owoców kontrolnych, tzn. zaczął mięknąć po trzech dniach, a po tygodniu był zdatny do dalszej obróbki (czyli przerobienia na guacamole). Brak spodziewanego efektu - przyspieszonego dojrzewania w obecności wydzielających etylen bananów mógł być spowodowany następującymi czynnikami:

  • fluktuacjami liczby bananów podczas trwania eksperymentu;
  • nieprawidłowym ułożeniem owocu testowego względem kiści (autor nie zadał sobie trudu sprawdzenia, czy etylen jest lżejszy, czy też cięższy od powietrza);
  • niewystarczającym stężeniem gazu w sąsiedztwie owocu testowego.
Dalsze badania (gdyby się jeszcze kiedyś autorowi chciało) mogłyby zostać przeprowadzone w następującej konfiguracji:
  • owoc testowy umieszczony w misie i nakryty kiścią bananów;
  • owoc testowy umieszczony w szczelnym worku ze skórką bądź skórkami bananów; 
  • owoc kontrolny umieszczony gdzie bądź.

Istnieje oczywiście niebezpieczeństwo, że drugi owoców testowych zgnije i/lub spleśnieje i cały eksperyment  pójdzie w tzw. krępe kubły.




środa, 21 marca 2012

Sałatka z soczewicy i marynowanej rzodkiewki lub korniszonów

Znowu, motyla noga, jestem chory. Ani chybi jest to kara za poczucie obowiązku, lojalność wobec pracodawcy i chodzenie na Zakład, zamiast leżeć w łóżku. Bent generalnie nie ma, Robaczek ma usuniętą ósemkę i przyjmuje tylko zupy-kremy i puree ziemniaczane. Zrobiłem ziemniaczane oyaki, ale Robaczek twierdzi, że trzeba je gryźć. Dzisiejszy wpis był przygotowywany od zeszłego tygodnia, ale do dziś nie miałem siły na obróbkę.

O stanowisku ciągłego marynowania rzodkiewek pisałem już kiedyś tu. Dziś przepis z wykorzystaniem zamarynowanych rzodkiewek - kolorowa sałatka - przepisany bez większych zmian z Just Bento. Soczewica jest warzywem bardzo sympatycznym - jako jedyne z bobowatych nie powoduje napadów flatulencji (przynajmniej u mnie, ale guglowa mądrość zbiorowa potwierdzą tą obserwację). Rośnie i jest uprawiana w zasadzie na całym świecie i jest znakomitym źródłem białka , zaraz po soi i konopiach*. Oprócz tego zawiera błonnik (czerwona mniej), witaminę B1, kwas foliowy i różne minerały - same zdrowe rzeczy. No, prawie - na szczęście zawartość inhibitora trypsyny (enzymu potrzebnego kręgowcom do trawienia białek) spada prawie do zera po ugotowaniu namoczonych wcześniej ziaren, podobnie, jak kwasu fitowego**. W Polsce można nabyć ją w trzech odmianach - czerwonej, zielonej i brązowej - najsmaczniejsza jest moim zdaniem czerwona, najkrócej się też gotuje (ok. 10 minut). Można też nabyć nasiona na kiełki - wykiełkowana soczewica ma korzystniejszy profil aminokwasowy. Ja soczewicy nie moczę, bo nie muszę (i tak będzie miękka), a strasznymi skutkami jedzenia nienamoczonej soczewicy w ilości góra jednej szklanki tygodniowo jakoś specjalnie się nie przejmuję - mam zamiar żyć wiecznie lub zginąć, próbując.

* Niespodzianka, ziarna konopi się je. Gdyby ktoś miał ochotę spróbować, można je całkowicie legalnie kupić jako karmę dla ptaków w cenie ok. 7 zł za kilo. Są prawdopodobnie sterylizowane, żeby nikomu przypadkiem nie przyszła do głowy uprawa na np. paszę dla krówek*** (liście są też podobno smacznym dodatkiem do sałatek - swoją drogą, głupie to trochę, odmiany przemysłowe mają zbyt mało substancji rozrywkowych, żeby potencjalny narkoman był zainteresowany wstrzykiwaniem sobie rzeczonych liści pod kolano****). Z ziaren konopnych można zrobić mleko, tak samo jak z soi, a potem z niego konopne tofu. Gdybym był Palikotem, to spróbowałbym oswoić polaków z gandzią przy pomocy serka, mąki i oleju (bardzo zdrowego, swoją drogą). Ma facet fabrykę wódy, mógłby produkować coś mniej trującego.
** Który wykazuje duże powinowactwo z wieloma ważnymi pierwiastkami, takimi jak wapń czy żelazo - wiąże się z nimi, co (w skrócie) powoduje, że przestają być przyswajalne. Doniesienia naukowe na temat wpływu jedzenia soczewicy na zdrowie są sprzeczne, ale jak napisałem już wcześniej, można namoczyć i spać spokojnie.
*** Jakaś kobiecina miała z tego powodu nieprzyjemności. 
**** W szkole mnie uczyli, że oni tak robią. A amfetaminę sobie w gałkę oczną sypią. 

W zależności od odmiany soczewicę gotujemy dłużej lub krócej - czasów nie podaję, bo to też trochę kwestia gustu (np. zielona soczewica po dziesięciu minutach jest dla mnie trochę za bardzo al dente, a czerwona za bardzo rozgotowana) oraz warunków gotowania (wielkości i typu garnka, obecności pokrywki, mocy palnika itp.). Osłonka soczewicy rozpada się przy gwałtownym gotowaniu, więc jeśli nie chcemy mieć brei, lepiej gotować na wolnym ogniu - zwłaszcza czerwoną, która w handlu dostępna jest w postaci obłuszczonej. Solenie lub zakwaszanie płynu*, w którym gotujemy soczewicę rzekomo powoduje, że ta twardnieje - przyznam się, że nie sprawdzałem, ale potwierdza to kilka źródeł, również nieinternetowych**.

*Piszę "płynu", bo przecież nie musi być to woda - można użyć np. bulionu.
** Książek typu "kitchen tips'n'tricks" jest mnóstwo, ale chciałbym polecić dwie - Brilliant Food Tips and Cooking Tricks oraz Larousse Gastronomique (niestety, obie po angielsku, kolega ma też wersję oryginalną - francuską - tej drugiej) - bardzo czytelny, encyklopedyczny układ, mało bełkotu, dużo konkretów. Do tego Larousse jest cudnie wydany, ma śliczne ilustracje i fantastycznie obrasta kurzem (czytaj: znakomicie się prezentuje) na półce. Dla nienawidzących papieru, nielubiących gratów i cierpiących na awersję do wydawania 50$ w ciemno dobra wiadomość - obie można wypożyczyć ze Międzynarodowej Biblioteki Torrentowej. Co oczywiście potępiam. A fuj. Sami sobie poszukajcie.

Sałatka z soczewicy z marynowaną rzodkiewką
Daje dwie porcje po ok. szklance

Składniki sałatki
  • 1/2 szklanki zielonej lub brązowej soczewicy
  • 1/2 szklanki czerwonej soczewicy
  • 1 ogórek szklarniowy długości ok. 20 cm
  • 8-10 marynowanych rzodkiewek, korniszonów lub innych marynowanych warzyw
  • 1/2 szklanki posiekanej natki pietruszki
  • sól do smaku
Składniki oleju
  • 2 Ł oleju
  • 2 ł zmielonego kminu rzymskiego
  • 2 ł kurkumy (zmielonej, gdyby ktoś jakimś cudem miał w całości)
  • 2 ł zmielonej kolendry
  • 1 ł zmielonej ostrej papryki/pieprzu cayenne
  • 1 Ł nasion czarnuszki
  • 1 Ł nasion gorczycy
  • 1/2 ł soli
Dressing
  • 2 Ł soku z cytryny
  • 2 Ł octu balsamicznego
  • 2 ł sosu sojowego
  1. Przygotować olej z przyprawami: rozgrzać olej na niewielkiej patelni/w rondelku, dodać przyprawy, mieszać aż zacznie wydzielać aromat. Przełożyć na spodek, odstawić. 
  2. W rondlu zagotować wodę, wrzucić zieloną lub brązową soczewicę, gotować ok. 5 minut, dodać czerwoną soczewicę. Gotować, aż zielona soczewica będzie al dente (ok. 5-8 minut), czerwona powinna być wtedy miękka. Odcedzić, w misce zmieszać z olejem. Ostudzić
  3. Ogórka przekroić wzdłuż na pół, usunąć nasiona, pokroić na cienkie plasterki. Posolić, wmasować sól w plasterki. Odcisnąć nadmiar wilgoci przy pomocy papierowego ręcznika. 
  4. Pokroić rzodkiewki lub inne używane pikle w plasterki lub kostkę. 
  5. Zmieszać składniki dressingu. Zmieszać dressing, pietruszkę i pikle. 
Uwagi do wykonania:
ad. 1 Tradycyjnie nie piszę, jaki olej - w oryginalnym przepisie jest oliwa z oliwek (proszę pamiętać o używaniu rafinowanej, extra vergine ma bardzo niski punkt dymienia), ja wolę olej ryżowy lub z pestek winogron - mają bardziej neutralny smak. Nie należy smażyć składników zbyt długo, bo zrobią się gorzkie - dlatego też przekładamy mieszaninę na spodek, żeby nie dostarczyć zbyt dużo ciepła z rozgrzanej patelni. 
ad. 2 Czas gotowania jest mocno orientacyjny, pierwszą próbę proponuję przeprowadzić dwugarnkowo - gotowanie dwóch gatunków soczewicy osobno zagwarantuje, że żaden nie będzie rozgotowany lub niedogotowany. Mieszać proszę delikatnie - uzyskanie puree z soczewicy nie jest naszym celem.
ad. 3 Łyżka-do-robienia-kulek-z-melona Waszym przyjacielem (przy usuwaniu nasion). Od biedy można użyć łyżeczki do grejpfrutów lub zwykłej. Albo kupić bezpestkowego ogórka*. Ogórek ma tendencję do lepienia się do papierowych ręczników, można użyć też wiskozowych ręczników kuchennych, sprzedawanych w smarketach na rolki. Ogórka obieram, jeśli ktoś lubi smak skórki, to przymusu nie ma - z resztą tak jest w oryginalnym przepisie.
ad. 4 Najlepsze korniszony są produkcji firmy Freshona, dostępne w Lidlu (tycie ogóreczki, pyszna, miodowa zalewa). Kto śmie twierdzić inaczej, tego wyzywam na walkę konną lub pieszą.

* Immanuel Kant nigdy w życiu nie opuścił Królewca, a mimo to wiedział, jak wygląda żyrafa. Takoż ja, nie widziawszy ogórka bezpestkowego na oczy, wiem, że istnieje. 


Sałatka spokojnie wytrzymuje kilka dni w lodówce, jest pożywna, ma przyjemny smak i zapach. Może spokojnie robić za wykwintną przystawkę, podałem ją nawet na kolację wigilijną - w końcu danie jest najzupełniej postne, a soczewica kojarzy się biblijnie (patriarcha Jakub nabył od swojego brata za chleb i gotowaną soczewicę prawo do bycia nazywanym pierworodnym synem).

piątek, 16 marca 2012

Jaja na bento VII - żółtko marynowane w miso (tamago miso tsuke)

Raczej ciekawostka, ozdoba, amuse-bouche, niż prawdziwa, pełnowartościowa potrawa. Wygląda ciekawie, pachnie ładnie (jeśli ktoś lubi miso), w konsystencji przypomina towot, smakuje przeciętnie (bez zachwytu, bez obrzydzenia - po prostu jadalne, głównym nośnikiem wrażeń zmysłowych jest tekstura). Przepis pochodzi z bloga Shizuoka Gourmet pewnego niezwykle płodnego (do siedmiu wpisów dziennie) francuskiego miłośnika jedzenia i sake. Białko można dodać do jajecznicy lub zamrozić (zwykle mam nadmiar białek i pojemnik w zamrażarce, do którego dorzucam kolejne - przydają się latem przy robieniu sorbetu).



Żółtko marynowane w miso
Daje jeden kęs

  • 2 żółtka (najlepiej z jaj ekologicznych lub wolnowybieganych*)
  • 1/2 Ł sake
  • 50 g miso
  • 1/2 Ł cukru
  1. Dokładnie wymieszać miso, sake i cukier. 
  2. Wyłożyć dwie filiżanki lub niewielkie miseczki wilgotną gazą. Do każdego włożyć po połowie mieszanki miso. 
  3. Za pomocą umytego jajka zrobić wgłębienie w paście i umieścić w nim żółtko. Przykryć folią spożywczą i zostawić w lodówce na 2 dni.
  4. Delikatnie obrócić żółtko za pomocą łyżki. Pozostawić w lodówce przykryte folią przez kolejne 3-4 dni. 
Uwagi do wykonania:
ad. 1 Poprawnym zastępnikiem sake jest wytrawne sherry (jeśli ktoś uważa, że wytrawne sherry jest łatwiej dostępne).
ad. 2 Użyłem gazików 5x5, może też być wiskozowa ściereczka z rolki - moczymy, wyciskamy, wykładamy. Nie wiem, po co ten krok, autor nie wyjaśnia - przypuszczam, że ułatwia utrzymanie pasty w kupie.
ad. 3 Ponieważ średnio przy rozbijaniu jajka przebijam jedno żółtko na cztery, robiłem to wszystko w sobotę rano, kiedy i tak jemy tradycyjnie jajecznicę. Problem z nadmiarem białek i rozwalonymi żółtkami nie ma wtedy znaczenia. 
ad. 4 Łatwiejsze, niż się wydaje - żółtko jest już twardawe. Można paluchem usunąć resztki pasty z powierzchni żółtka (uważny obserwator zauważy moje odciski na zdjęciu).

* Są bardziejsze, co widać gołym okiem - żółtko stoi dumnie, zamiast żałośnie się rozpłaszczać, jak ma to miejsce w przypadku jaj klatkowych. 

Jajo na początku wygląda tak:

Po dwóch dniach ...
... przewracamy:

Efekt końcowy - żółtkożelki - na samej górze. Użyłem ich jako ozdoby do bento:



Bento jest dla Robaczka, co poznajemy po niewielkiej objętości ryżu. Od lewej: ryż z żółtkiem, torihamu z torebki (wersja z pomidorami suszonymi, marchewką i proszkiem pomidorowym - dlatego jest czewonawa) oraz tsukemono w miodowej marynacie (tym razem tylko brokuł i kalafior, inne warzywa mi wyszły).